Mam na imię Mariusz. Wraz z rodziną jesteśmy członkami wspólnoty kościelnej zgromadzonej w parafii św. Bernarda w Sopocie. Pragnę podzielić się historią, która wydarzyła się w życiu mojej rodziny 15 lat temu i która wywróciła je o 180 stopni.
Uzasadniony niepokój z powodu ciąży
W roku 2007 dowiedziałem się, że po raz trzeci zostanę tatą. Ta cudowna wiadomość niosła za sobą za sobą pewien niepokój, który został przywołany wspomnieniami z roku 2000. Otóż wtedy moja żona utraciła ciążę bliźniaczą. Stało się to przez chorobę zwaną toksoplazmozą. Dwoje naszych dzieci zmarło jeszcze będąc w okresie płodowym. Miały wady genetyczne, które odebrały im życie.
Po siedmiu latach od tej diagnozy, kiedy dowiedzieliśmy się o ciąży, nasz niepokój był tak dalece uzasadniony, że przeprowadziliśmy badania prenatalne. Tuż po badaniu wyjechaliśmy na wakacje. Podczas urlopu przeprowadzone zostały testy kontrolne ciąży i zdawało się, że wszystko będzie dobrze.
Rozpacz i zaprzeczenie
Na początku września po powrocie z urlopu udaliśmy się na kolejne badanie USG, na którym dowiedzieliśmy się, że płód się nie rozwija. Każdy, kto przeżył podobną sytuację, może sobie wyobrazić naszą rozpacz spotęgowaną konkluzją lekarza: „przyjdźcie za siedem tygodni, wówczas zobaczymy, jak to wygląda”.
Po wyjściu z przychodni przypomniałem sobie o badaniach prenatalnych wykonanych miesiąc wcześniej i pomyślałem nawet, że pozytywny wynik może poprawić nam humor i wlać w nasze serca odrobinę nadziei. Jakże bolesnym przeżyciem okazała się kolejna tego dnia diagnoza, która wskazywała na genetyczne uszkodzenie płodu. Widząc rozpacz mojej żony, powiedziałem lakonicznie, że te badania nie wskazują na jakiekolwiek zagrożenie zdrowia naszego dziecka.
Nadzieja umiera ostatnia
Po powrocie do domu, korzystając z chwili samotności, postanowiłem znaleźć w internecie jakiekolwiek informacje wykluczające stan krytyczny, cokolwiek, co mogłoby przynieść optymizm. Zanim przeszedłem do poszukiwań, otworzyłem pocztę internetową. Jakaś nieznana mi osoba, przesłała właśnie mi krótką historię zatytułowaną „Nadzieją umiera ostatnia”. Oto streszczenie tej historii:
Pewna kobieta urodziła w szpitalu dziecko. Niestety ku rozpaczy matki oraz bezradności personelu ciało dziecka zaczęło szarzeć, a maleńkie serce przestawało bić. Lekarze, chcąc oszczędzić matce dodatkowego bólu wynikającego ze śmierci noworodka na jej oczach, chcieli je czym prędzej zabrać. Matka natomiast postawiła na swoim, że skoro ma odejść, to stanie się to tylko w jej ramionach. I kiedy tuliła swoje maleństwo, na oczach personelu tam zgromadzonego, skóra niemowlęcia zaczęła odzyskiwać naturalny kolor, a dziecko jakimś niewytłumaczalnym sposobem wróciło do życia.
Ten email nie pojawił się na mojej skrzynce ani przed wizytą w przychodni, ani dzień później. Pojawił się właśnie wtedy, w tej jedynej sekundzie, w której był najbardziej potrzebny. Czy to przypadek? Wielu powie, że tak, ja natomiast wiem, że była to Opatrzność.
„To po co do mnie przyszliście?!”
Z wynikami badań uzyskanymi tego dnia, pojechaliśmy do lekarza prowadzącego tę ciążę. Po zapoznaniu się ze sprawą ów lekarz stwierdził, że nie wygląda to obiecująco, szczególnie że parę lat wcześniej, żona miała problem z toksoplazmozą. Tonem pełnym zrozumienia zadał nam pytanie, czy jesteśmy gotowi na podjęcie decyzji o usunięciu ciąży. To pytanie wywołało w nas ogromną konsternację, ponieważ nie braliśmy takiego rozwiązania pod uwagę. Wówczas na naszą odmowną odpowiedź, lekarz, delikatnie mówiąc, podniesionym głosem powiedział: „to po co do mnie przyszliście!? Co chcecie ode mnie usłyszeć? Czy ja jestem Bogiem, żeby postanowić, że dziecko urodzi się zdrowe czy chore?”
Kiedy wszyscy troje ochłonęliśmy, pozwolił nam na zakończenie wizyty posłuchać dźwięku bicia serca naszego syna.
Nie sposób nie dodać, że to modlitwa trzymała nas w stanie permanentnej nadziei, że współczesna wiedza medyczna nie jest doskonała i może się mylić.
Trzech lekarzy
I tak oto po czterech miesiącach od niefortunnej wizyty, przyszedł na świat nasz syn. Przy jego narodzinach obecnych było aż trzech lekarzy. Ten, który osiem lat wcześniej oznajmił nam śmierć naszych bliźniaków w łonie matki, ten, który wykonywał źle wróżące USG oraz nasz prowadzący ciążę położnik. Wszyscy trzej stwierdzili, że nie widzą żadnych niepokojących objawów u naszego maluszka!
Niespłacony dług
Dziś nasz syn jest cudownym 15-letnim zdrowym młodzieńcem, a nade wszystko wspaniałym synem i przyjacielem, o jakim marzy każdy rodzic. Jego obecność odmieniła całkowicie nasze podejście do wiary.
Przez piętnaście lat nosimy w sobie poczucie zaciągniętego i niespłaconego długu.
Pragnę, aby każdy, kto poświęci parę minut na przeczytanie tego świadectwa, stał się również świadkiem tego, że nadzieja umiera ostatnia.
Może gdybym zdecydował się opisać tę historię piętnaście lat temu, wówczas zdołałbym ocalić choć jedną niewinną istotę od nieprzemyślanej decyzji aborcji.
Jesteśmy wdzięczni Bogu za sytuację, której doświadczyliśmy i która tak wiele zmieniła w naszym życiu.
Mariusz
Tytuł, lead, śródtytuły i podkreślenia pochodzą od redakcji Aletei.