Przekazując darowiznę, pomagasz Aletei kontynuować jej misję. Dzięki Tobie możemy wspólnie budować przyszłość tego wyjątkowego projektu.
Katarzyna Szkarpetowska: Jaką relację z Bogiem miał nastoletni Damian Jędrzejak?
Ks. Damian Jędrzejak: Pewnego razu, to było podczas mszy świętej, wyszedłem z kościoła i nie chciałem do niego wracać. Jako nastolatek, buntowałem się, słysząc: „Masz chodzić do kościoła, ponieważ tak trzeba”. Mnie interesowało: dlaczego tak trzeba? Dlaczego mam iść drogą wiary? Co sprawia, że ta droga jest tak ważna dla człowieka?
Czasami słyszymy, że ktoś oddala się od wiary, odchodzi z Kościoła, bo czuje się zgorszony zachowaniem jakiegoś księdza. Mnie nikt nie zgorszył. Powiem więcej. Kapłani, którzy posługiwali w mojej parafii, byli całkiem w porządku. Po prostu w pewnym momencie zrozumiałem, że nie wystarcza mi wiara, która jest powierzchowna. Za którą stoi jedynie tradycja, przyzwyczajenie. Poszukiwałem.
Dokąd te poszukiwania księdza zaprowadziły?
Zacząłem interesować się protestantyzmem, poszedłem nawet na spotkanie do zboru Świadków Jehowy. Niestety, moje poszukiwania nie sprawiły, że znalazłem odpowiedzi na nurtujące mnie pytania. Dopiero w szkole średniej, w liceum, do którego przeniosłem się z technikum, poznałem księdza katechetę, dzięki któremu zacząłem poznawać Boga i odkrywać taki Kościół, jaki dzisiaj kocham. Tym katechetą był ks. Jan Kaczkowski.
Lekcje religii z nim to były lekcje życia. Pamiętam, jak powiedział, że podręczniki do religii, które zakupiliśmy, możemy wyrzucić do kosza, bo nie będą nam potrzebne. Ksiądz Jan nie klepał wyuczonych formułek. Nie wciskał nam kitu, nie próbował wmawiać, że musimy być ludźmi wierzącymi.
Nie wszystko w życiu jest proste i kolorowe
Ksiądz Jan przyczynił się do tego, że spotkał ksiądz Pana Boga w miejscu, w którym wielu ludzi załamuje ręce i traci wiarę. Tym miejscem było hospicjum.
Pewnego razu ks. Jan poprosił mnie o pomoc. Chodziło o przeniesienie łóżek na oddziale wewnętrznym w puckim szpitalu. Pełnił tam posługę kapelana, towarzyszył duchowo osobom w stanie terminalnym. Wtedy nie było jeszcze hospicjum stacjonarnego. Jan angażował młodzież ze szkół, w których uczył, w przyszpitalny wolontariat. Właściwie to był tym, który ten wolontariat tworzył.
Później pomagałem mu w hospicjum domowym. Nigdy nie zapomnę tego wieczoru, gdy pojechałem z Janem do domu, w którym umierał młody, czterdziestoletni mężczyzna. Wtedy po raz pierwszy w życiu zetknąłem się ze śmiercią w tak namacalny sposób.
Nie wiedziałem, co mam robić. Po prostu wykonywałem polecenia Jana, który – w przeciwieństwie do mnie – był opanowany i zachowywał się naturalnie. Mężczyzna zmarł nam na rękach.
Podczas wyjazdów do chorych Jan opowiadał o tym, jak ważne w życiu są relacje. Mówił, że najtrudniej z tego świata odchodzi się tym, którzy nie pojednali się z najbliższymi. Którzy pogardzali innymi, zaniedbywali miłość.
Towarzyszenie Janowi w pracy hospicyjnej uświadomiło mi, że nie wszystko w życiu jest proste i kolorowe. To, że jesteśmy młodzi, nie musi oznaczać, że przed nami rozpościera się perspektywa długiego życia. Może tak być, ale wcale nie musi. Ludzie umierają w każdym wieku.
Jak długo ksiądz pomagał ks. Janowi w szpitalu, a później w hospicjum domowym?
Mieliśmy ze sobą taki dobry rok. Gdy powstało hospicjum stacjonarne, ja już byłem w nowicjacie u chrystusowców, więc nie miałem możliwości współpracy z księdzem w hospicjum stacjonarnym, ale pamiętam, z jaką miłością o nim mówił. Jak o najcudowniejszym miejscu na ziemi. Gdy wracaliśmy z wizyt domowych, zajeżdżaliśmy nieraz na plac budowy. Jan ekscytował się tym miejscem. Można powiedzieć, że je ukochał.
Jan potrafił „czytać” ludzi
Ksiądz Kaczkowski pomógł księdzu rozeznać drogę powołania, prawda?
Jan potrafił „czytać” ludzi. Kiedyś powiedziałem mu, że czuję w sercu pragnienie, żeby robić dla ludzi coś dobrego na szerszą skalę. Nie myślałem wtedy jeszcze o kapłaństwie. Jan odpowiedział: „Wiesz, myślę, że byłbyś dobrym księdzem, ale przemyśl to dobrze, bo nie musisz być osobą duchowną, żeby robić dobro”.
Na początku nawet mnie to jakoś rozśmieszyło, ale potem zacząłem się nad tym zastanawiać. Myśl o byciu księdzem stale do mnie powracała. W końcu rozeznałem w sercu, że chciałbym dawać ludziom Chrystusa w wymiarze sakramentalnym i po ukończeniu liceum wstąpiłem do seminarium duchownego.
Nie było to jednak seminarium diecezjalne, a zakonne. Postanowił ksiądz zasilić szeregi zgromadzenia księży chrystusowców.
Tak. Ksiądz Kaczkowski nie był entuzjastą tego pomysłu. Sugerował, żebym przemyślał swój wybór. Pytał: „Dlaczego właśnie ten zakon? Czy twoja decyzja o wstąpieniu do Towarzystwa Chrystusowego nie jest przypadkiem podyktowana tym, że pochodzisz z parafii, w której posługują chrystusowcy i dlatego nie bierzesz pod uwagę innej opcji?”. Gdy składałem dokumenty do seminarium, poprosiłem Jana o napisanie opinii. Zgodził się, ale to, co w niej zawarł, nie do końca było tym, czego oczekiwałem. Wręczając mi tę opinię, powiedział: „Damian, napisałem to, co szczerze czuję. Nie jestem przekonany, że masz być chrystusowcem. Wydaje mi się, że ty sam tego jeszcze nie wiesz, a dopiero rozeznajesz”. Daj to pismo swoim przełożonym, oni będą wiedzieli, co robić.
Trochę było mi przykro, ale później zrozumiałem, że kierował się moim dobrem. Ostatecznie zostałem chrystusowcem, a Jan pogodził się z moim wyborem.
Mój świat legł w gruzach...
W dniu, w którym ks. Kaczkowski usłyszał diagnozę: nowotwór mózgu – glejak IV stopnia, ksiądz także dowiedział się, że jest chory na raka.
Tak, to było 1 czerwca 2012 roku. Gdy lekarze powiedzieli mi, że mam raka jelita grubego, mój świat legł w gruzach. Jedną z pierwszych osób, do której wtedy zadzwoniłem, był właśnie Jan. Powiedział, że też jest chory. Rozmawiałem z nim, płacząc. W słuchawce usłyszałem: „Słuchaj, Damian, porozmawiamy, jak już się wypłaczesz i dojdziesz do siebie”. Zadzwonił później i powiedział, że u mnie jest wczesne stadium, a u niego stadium śmiertelne, więc w tym przypadku 1:0 dla mnie. Mówił, żebym wziął się w garść, walczył, ale także nie bał się wyrażać emocji.
Wsparcie Jana, rozmowy z nim pomogły mi stawić czoła chorobie. U mnie to rzeczywiście było wczesne stadium. Poddałem się operacji usunięcia guza, która przebiegła pomyślnie. Choroba Jana postępowała…
Półtora miesiąca przed śmiercią ks. Kaczkowskiego spotkaliście się po raz ostatni.
Tak, dokładnie 10 lutego 2016 roku. Odwiedziłem go wtedy w puckim hospicjum. Miał tam swój pokój, w którym odpoczywał. Tamtego dnia poprosił mnie, żebym go wyspowiadał. Zestresowałem się trochę, zacząłem szukać stuły. Powiedział: „Tutaj stuła jest niepotrzebna. Po prostu mnie wyspowiadaj, bo tego potrzebuję”.
Wieczorem wybraliśmy się do knajpki w Redzie, na polędwicę. Powiedziałem mu wtedy: „Wiesz, mam takie przeczucie, że to nasze ostatnie spotkanie”. A on tak na mnie spojrzał i mówi: „Damian, ty masz przeczucie, a ja wiem, że to jest nasze ostatnie spotkanie”. I po chwili dodał: „Ale tutaj, na ziemi. Jak wszystko dobrze pójdzie, spotkamy się w niebie”.
***
PS Po wywiadzie ks. Damian przysłał mi wiadomość SMS: „Czasami o relacjach i odejściu myślę sobie także w ten sposób...”. Do wiadomości dołączony był obrazek, a na nim cytat z Kubusia Puchatka:
„– A jeśli pewnego dnia będę musiał odejść? – spytał Krzyś, ściskając misiową łapkę. – Co wtedy?
– Nic wielkiego – zapewnił go Puchatek. – Posiedzę tu sobie i na Ciebie poczekam, bo kiedy się kogoś kocha, to ten drugi ktoś nigdy nie znika”.