Przekazując darowiznę, pomagasz Aletei kontynuować jej misję. Dzięki Tobie możemy wspólnie budować przyszłość tego wyjątkowego projektu.
Zacznijmy od tego, że Johnny Daniela Jaroszka wbrew pozorom (albo oczekiwaniom) nie jest filmem biograficznym o ks. Janie Kaczkowskim. To obraz ukazujący jego przyjaźń z Patrykiem Galewskim, i to właściwie on jest tu głównym bohaterem. A może nie tyle on sam, co jego przemiana, do której doszło pod wpływem spotkania z charyzmatycznym księdzem. Jednak zaskoczeń, jakie serwuje reżyser, będzie więcej.
Johnny. Czym NIE jest film o ks. Kaczkowskim?
To nie hagiografia ks. Jana Kaczkowskiego. Chociaż po obejrzeniu filmu jeszcze bardziej czuję, że od razu mógłby zostać świętym, w dodatku patronem ateistów (tak, wiem, że brzmi jak oksymoron) albo wątpiących. Choć gdyby ks. Jan mógł, pewnie zapierałby się rękami i nogami przed kanonizacją ;)
To nie jest też opowieść z amerykańskim zakończeniem, w którym po dramatycznych przejściach zobaczymy happy end. Chociaż główny bohater wychodzi na prostą.
To nie jest wyciskacz łez. Chociaż podczas seansu właściwie można nie odkładać chusteczek. I to nie tylko moje wrażenia, bo cała sala kinowa pociągała co chwilę nosami.
Przyjaźń Patryka i ks. Jana
W filmie Johnny trudna historia Patryka biegnie równolegle ze zmaganiami ks. Kaczkowskiego w tworzeniu hospicjum. Jeden i drugi ma pod górkę. Galewski, młody chojrak z szemranego towarzystwa, trafia za kraty. Za co? Ćpanie, kradzieże, bójki. Wyrok? 4 lata i 6 miesięcy. Wkrótce: 360 godzin do odpracowania na cele społeczne. Miejsce: Puckie hospicjum.
W ten sposób trafia do ośrodka, który miał nie powstać. Trudności pojawiały się nawet ze strony władz kościelnych... Do tego brak kasy. Ale powiedzenie ks. Kaczkowskiemu, że coś jest niemożliwe, jeszcze bardziej zachęca go do działania. To spotkanie Patryka i ks. Jana jest osią filmu. Kiedy drogi tych dwóch krzyżują się, odmienia się życie jednego i drugiego.
Spotkał ks. Kaczkowskiego za karę
Johnny to dla mnie opowieść o zmaganiach dwóch facetów, którzy – choć jest trudno, bo kryzysów i momentów zwątpienia nie brak – nie poddają się. W jednym z wywiadów Patryk przyznał, że „spotkał ks. Kaczkowskiego za karę”. Ależ chciałabym w życiu doświadczać tylko takich „kar”. (Właściwe miałam łaskę taką karę w miniwymiarze dostać, czego owocem była m.in ta moja rozmowa z Janem).
Chłopak nawet pośród pacjentów hospicjum mierzy się z łatką recydywisty. Musi na każdym kroku udowadniać, że nie jest bandytą czyhającym na poutykane w zakamarkach pieniądze staruszków. Robi im zakupy i choć korci go, by wydać kasę na ćpanie, grzecznie przynosi resztę i paragony.
Te starania szybko przynosi owoce. Patryk nie tylko zdobywa zaufanie pacjentów hospicjum, ale wkrótce staje się ich prawdziwym przyjacielem. Filmowa lekcja? Nie oceniaj, nigdy. Każdy, nawet największy zbój, może stać się dobrym człowiekiem. Każdemu należy się szansa. Choćby wszystkie znaki na niebie i ziemi mówiły, że nie ma sensu. I to robił ks. Jan w swoim hospicjum, interesując się tymi, którym świat nie dawał żadnej szansy.
A kiedy przyjdzie także po mnie…
I tu zaczyna się kolejna, niespodziewana lekcja, jaką daje obejrzenie Johnny’ego. Niby prosta, oczywista, ale jakże trudno zapomnieć o niej w codziennym pędzie. Bo czy myślimy na co dzień o umieraniu? Niekoniecznie. Może kiedy śmierć spotka kogoś bliskiego. A co, jeśli tę śmierć poprzedza nieuleczalna choroba? Co, jeśli jedynym, co pozostaje, jest czekanie na śmierć? I co, jeśli nikt w tym czekaniu nam nie towarzyszy?
Film w niezwykle poruszający sposób przypomina, co możemy takim ludziom ofiarować. Tu bezcenny jest nasz czas z nimi spędzony. Pogranie w szachy. Poczytanie ulubionych książek. Posłuchanie ich rodzinnych opowieści, wspomnień. A kiedy koniec jest już blisko, gdy przychodzi paniczny lęk i strach, najwspanialsze, co można zrobić, to potrzymanie za rękę, przytulenie.
Scena, w której ks. Jan i Patryk są przy śmierci jednego z pacjentów, wbija w fotel. Dla ludzi, którzy nie mają nikogo, Patryk staje się wszystkim.
Johnny – film o śmierci
Mogłabym napisać, choć to może zbyt odważna teza, że główną bohaterką filmu właściwie jest… śmierć. Ale nie jest ona w Johnny’m pokazana jako parszywa kostucha, czyhająca za rogiem. To po prostu kolejny etap życia. Coś, przed czym nie da się uciec, bo i po co. Coś, co spotka każdego z nas, prędzej czy później. Ks. Kaczkowskiego spotkała prędzej. Ale wieść o glejaku przyjął spokojnie, bez rozpaczy. Po prostu, jak mówił, „szału nie ma, jest rak”.
Filmowa historia sprawi, że wciśniemy hamulec. Może pomyślimy o upływającym czasie, chociaż jesteśmy młodzi, a życie stoi przed nami otworem. Ale czy to naprawdę takie życie, jakiego chcemy, o jakim marzyliśmy?
Może codziennie wstajemy, idziemy do pracy, której nie lubimy. Odsiadujemy swoje, bo za coś trzeba żyć. Wracamy, po drodze odbierając dzieciaki ze szkoły, robiąc zakupy. Potem obiad, pranie, sprzątanie. Wieczorne rytuały, kolacje, kąpiele. Zasypiamy, opadając bezsilnie na kanapie. I tak dzień za dniem, jak zamknięci w kołowrotku. Czy tego chcemy?
Jak żyć na pełnej petardzie?
Ale przecież nie da się inaczej, odpowie ktoś. Przecież życie to właśnie codzienność… Johnny pokazuje jednak, że da się z tego życia wycisnąć więcej. Że w szarej, trudnej codzienności można znaleźć wszystkie kolory tęczy. I wcale nie trzeba mieć do tego okularów z tak grubymi szkłami jak ks. Jan ;)
Najtrudniejsze są najprostsze rozwiązania. Może to nic odkrywczego, ale czy pamiętamy o tym co dzień? Jak mówił ks. Jan: „Zamiast ciągle na coś czekać – zacznij żyć, właśnie dziś. Jest o wiele później, niż Ci się wydaje”.
PS Może to nie jest milowy krok. Może to zaledwie dreptanie. Ale po seansie przytuliłam mocno męża, powiedziałam mu, że go kocham (może wciąż mówię za mało), zabrałam do cukierni, a sobie kupiłam dwie czapki: rażąco różową i fioletową. Żeby było najbardziej kolorowo, jak tylko się da.