Przekazując darowiznę, pomagasz Aletei kontynuować jej misję. Dzięki Tobie możemy wspólnie budować przyszłość tego wyjątkowego projektu.
Będę się starał nie mądrzyć, chociaż nie przychodzi mi to ze specjalną łatwością, bo księża zawsze się mądrzą. Moje doświadczenie życiowe głównie związane jest z hospicjum, a konferencję chciałem skierować do rodzin. Będę więc to robił w klimacie hospicyjnym. Co nie znaczy, że będę państwa straszył śmiercią.
Ks. Kaczkowski o bliskości
Chcę powiedzieć – powtarzam to nieustannie – że w życiu najważniejsze są relacje. Naprawdę będę to powtarzał do znudzenia, że relacje wypracowane teraz, w codzienności, są niezwykle ważne także wtedy, kiedy ludzie odchodzą (…).
Dlaczego ja tak z uporem maniaka, trochę jak pijany płotu, trzymam się tych relacji i ciągle gdzieś je państwu w tych moich słowach przemycam? Znowu przykłady odpowiedzą na to pytanie najlepiej. Malowałem ten obraz kaszubskiej rodziny, która nie zawsze potrafi okazać sobie czułość, ponieważ mieliśmy już w hospicjum stacjonarnym taki przypadek: umierała młoda kobieta, miała nieco ponad czterdzieści lat i pięciu synów. Chłopaki byli tak rok po roku. Szesnaście, siedemnaście, osiemnaście, dziewiętnaście i najstarszy miał chyba dwadzieścia jeden lat. Ten najstarszy skłócił się z rodzicami, bo wyprowadził się i zamieszkał z dziewczyną. Dla rodziców to był ogromny dramat. Nawet nie to, że się wyprowadził z dziewczyną, no bo to się, niestety, staje normą, ale to, że on się z matką skłócił przed jej śmiercią – tam naprawdę poszło na noże. Kaszubi są potwornie uparci i potwornie pamiętliwi.
Dotykanie śmierci
Ta mama umierała. On na szczęście zdążył przyjechać, przywołany przez rodzeństwo. Miał czas, żeby się z nią pojednać. Wspaniała scena. Ojciec tej rodziny był bardzo wierzący. Gdy jego żona była w agonii, wszyscy przy niej trwaliśmy. Wszyscy płakali. Ja też musiałem tam być, przy tej agonii, i często jestem, bo czuję taką potrzebę.
Gdy jestem obecny przy umieraniu, muszę być bardzo napięty psychicznie, nie mogę się wzruszać. Muszę być profesjonalistą. Nazywam to domykaniem śmierci. (…)
Najpóźniej umiera słuch
Oczywiście nie da się powiedzieć komuś na raty, że jego mama nie żyje. Jak poradzić sobie z tą sytuacją, zachowując wszystkie psychologicznie zasady? Siadam, żeby być na jednym poziomie z rozmówcą. Wyczuwam, czy ktoś chce, żeby go wziąć za rękę, czy nie – to się naprawdę od razu czuje – i mówię, że niestety, reanimacja się nie udała, że mama nie żyje. Wtedy następuje taki wielki wybuch płaczu, który ja jednak muszę opanować. Mówię: „Czy chcecie wejść do mamy?”. To daje im możliwość uzyskania takiego poczucia pożegnania. (…)
Wchodzę z nimi na kilka minut, mając świadomość, że obok leżą ciężko chorzy pacjenci – to przecież sala intensywnego nadzoru. Specjalnie klękam z nimi przy mamie i mówię: „Nie wiem, czy mama was słyszy, ale powiedzcie jej, że ją kochacie”. Naprawdę nie wiem, chociaż starzy spowiednicy mówili mi, że najpóźniej umiera słuch i właśnie dlatego do umierających trzeba krzyczeć: „Panie Józku, jest przy panu ksiądz, żałuj za grzechy”. Nigdy nie wiemy, czy gdzieś w nim ta świadomość się jeszcze nie kołacze.
„Powiedzcie mamie, że ją kochacie”
Stare prawo mówiło, że można udzielać sakramentu namaszczenia chorych do dwóch godzin po zgonie. Teraz, ponieważ już precyzyjniej jesteśmy w stanie określić moment zgonu, nie praktykuje się tego, ale zawsze można namaścić i rozgrzeszyć człowieka albo sub conditione, czyli warunkowo, albo si vivis, czyli „jeśli żyjesz”.
W tym wypadku byłem przy zmarłej wcześniej. Teraz klękam przy jej zwłokach i mówię: „Powiedzcie mamie, że ją kochacie. Powiedzcie, że jej przebaczacie”. Czasem za nich mówię to „przebaczamy tobie”, „kochamy cię”. Nie dziwcie się temu, bo w każdej rodzinie zawsze jest coś, choćby to była najpiękniejsza rodzina, co czeka na przebaczenie. Oni się rozkręcają w tym swoim bólu, zaczynają szlochać. Ja nie mogę pozwolić, żeby się rozkręcili za bardzo i na przykład rzucili mi się na te zwłoki, przywarli do nich. Wtedy wyrzut adrenaliny do mózgu będzie tak silny, że po fakcie nic z tego nie zapamiętają. Potem muszę ich trochę na siłę wyprowadzić z tego pomieszczenia.
Chwile, dla których warto być księdzem
Wracam teraz do hospicjum, bo pomimo różnych zmian tematu, od hospicjum zaczęliśmy tę historię o odchodzeniu. Wracam do tej wielodzietnej rodziny. Nie da się utrzymać powagi przez godzinę i nie da się przez godzinę płakać. Kiedy ich mama skonała, byliśmy razem. Oni już się wypłakali. W pewnym momencie komuś zadzwonił jakiś głupi dzwonek w telefonie, jakaś melodia z Koziołka Matołka albo Reksia. Natychmiast wszyscy wybuchnęli śmiechem i zaczęli się zastanawiać, co by na to mama powiedziała, gdyby to usłyszała.
„Na pewno by się z nami śmiała” – zawyrokowali i zaczęli tak ciepło wspominać tę mamę. W tym momencie ona umarła dla nich naprawdę, więc znowu zaczęli płakać. Widziałem wtedy taką piękną scenę: ojciec objął tych pięciu swoich synów, a to jest rzadkością u Kaszubów. Oni się wszyscy do siebie tak mocno przytulili, że ja, choć jestem starym wygą, musiałem się wycofać, bo zrobiło mi się niezręcznie. Ta scena była tak intymna.
To są chwile, dla których warto być księdzem. Chwile, dla których warto żyć. To są chwile, dla których warto być dobrym rodzicem po prostu. To jest tak naprawdę sedno mojej pracy, to jest sedno mojego kapłaństwa, to jest sedno mojego życia – sprawowanie Najświętszej Ofiary i bycie przy umierających. Poza arcybiskupem – a myślę, że nie będzie miał takiego pomysłu – z tego mojego stanowiska odwołać mnie może tylko Pan Bóg. Na pewno to zrobi, pytanie tylko kiedy.
*Fragment książki z niepublikowanymi wcześniej tekstami ks. Jana Kaczkowskiego „Zamiast czekać, zacznij żyć!”, Znak 2022; tytuł, lead, śródtytuły pochodzą od redakcji Aleteia.pl