II Rzeczpospolita, jako kraj wielonarodowy, zadbać musiała o poszanowanie praw obywateli innego języka, tradycji czy wyznania. Polska dała wówczas dowód tego, że istnienie państwa zachowującego taki szacunek jest możliwe.
Jednocześnie dużym wyzwaniem stała się w dwudziestoleciu międzywojennym konieczność ujednolicenia systemów prawnych i administracji publicznej (szkolnictwa czy sądownictwa). Na ziemiach polskich obowiązywały bowiem rozwiązania stanowiące pozostałość trzech różnych zaborów.
Zaborcze divide et impera
Problematyczną spuścizną po zaborcach stały się również podsycane przez nich antagonizmy pomiędzy Polską, a zamieszkującymi ją mniejszościami. Odbiły się one smutnym echem po niemieckiej i sowieckiej napaści na nasz kraj we wrześniu 1939 r.
Szczególne konsekwencje przyniosła w tym względzie postawa Austriaków wobec Ukraińców, którym okupanci wszczepiali poczucie pewnej narodowej wyjątkowości. Zaborcy próbowali też przekonać ich, że wszystkie spotykające naród ukraiński nieszczęścia dotykają ich za sprawą Polaków.
Dodatkowego kontekstu nadawała odrębność religijna naszych wschodnich sąsiadów. Dla uniezależnienia ich od wpływów Patriarchatu Moskiewskiego, z inicjatywy I RP w 1596 r. powstał Kościół unicki – wschodniego obrządku, ale zachowujący łączność z Rzymem. Nie przełożyły się one jednak na powstanie wspólnego polsko-ukraińskiego państwa federacyjnego.
Niespełnione marzenie Piłsudskiego
W okresie dwudziestolecia międzywojennego na polskich Kresach powstawać zaczęły ukraińskie organizacje nacjonalistyczne, na czele z OUN (w 1929 r.). Dążyły one do ustanowienia niepodległego państwa ukraińskiego, a największego wroga tej koncepcji widziały właśnie w Polakach. Co ważne, wielkim orędownikiem powstania niepodległej Ukrainy, jako buforu oddzielającego nas od Rosji, był chociażby Józef Piłsudski.
Działalność OUN (Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów) miała przy tym charakter nie tyle polityczny, co konspiracyjno-terrorystyczny. Jej największym przedwojennym „osiągnięciem” stał się zaś udany zamach na polskiego ministra spraw wewnętrznych, Bronisława Pierackiego (w 1934 r.).
Hitlerowscy sojusznicy
W trakcie drugiej wojny światowej szansę na pomoc w realizacji niepodległościowych ambicji dostrzegli ukraińscy nacjonaliści w III Rzeszy. We Lwowie i na innych terytoriach zajętych przez Niemców powstawać zaczęły kolejne ich organizacje.
Postulowały one oczyszczenie ziem przyszłego państwa ukraińskiego z „Lachów”, jak nazywano naszych rodaków. „Oczyszczenie” to bardzo często oznaczało po prostu likwidację fizyczną. Liderujący nacjonalistom Roman Szuchewycz stwierdził wręcz, że śmierć każdego Lacha to metr wolnej Ukrainy.
Jakiej jesteśmy narodowości?
W lipcu 1943 r., w drugim roku wojny III Rzeszy ze Związkiem Radzieckim, tereny Wołynia pozostawały wciąż pod okupacją niemiecką jako tzw. Komisariat Rzeszy Ukraina. Wobec niepewnej sytuacji na froncie dowództwo OUN B podjęło wówczas decyzję o przeprowadzeniu czystki etnicznej na zamieszkujących Wołyń Polakach.
Należy przy tym podkreślić, że, paradoksalnie, ludność polska na Wołyniu była najbardziej zasymilowana z ludnością ukraińską. Często wręcz mieszkańcy tego regionu nie byli w stanie jednoznacznie wskazać swojej przynależności narodowej. Na pewno więc nie stanowili oni zagrożenia dla istnienia ukraińskiej państwowości.
Niedokończone msze wołyńskie
Kościół katolicki na tamtych ziemiach utożsamiany był z polskością. Nic więc dziwnego, że stał się on jednym z głównych celów nacjonalistycznej agresji. Do rangi symbolu urosły tzw. „niedokończone msze wołyńskie”. Bojówki zbrodniarzy często bowiem atakowały ludność gromadzącą się w świątyniach na nabożeństwach.
W tym miejscu wspomnieć trzeba również o postawie wobec rzezi Kościoła unickiego. W jego świątyniach duchowni błogosławili często należące do oprawców narzędzia zbrodni.
Zbrodnie niczym satanistyczne
Gwoli sprawiedliwości, należy pamiętać, że wielu Ukraińców nie podzielało poglądów nacjonalistycznych, a wręcz uważało Polaków za braci i naród wspólny. Szczególnie na prowincji na Wołyniu, gdzie czymś normalnym były małżeństwa mieszane.
Demoniczność powyższej sytuacji polegała na tym, że niejednokrotnie później, w czasie ludobójstwa na Wołyniu, nacjonaliści zmuszali Ukraińców do mordowania swych polskich małżonków czy dzieci. Ta nieusprawiedliwialna rzeź nosiła w sobie znamiona wręcz satanistycznej zbrodni rytualnej, zjawiska na kształt zbiorowego opętania.
Jej ofiarami padli również kapłani oraz siostry zakonne. Poznajmy dziś dwie takie postaci, które stały się symbolami męczeństwa polskiego Kościoła na Wołyniu.
1s. Wanda Trudzińska
Jedną z zamordowanych zakonnic była pochodząca z Trembowli s. Longina, czyli Wanda Trudzińska ze Zgromadzenia Sióstr Służebniczek NMP. Już od dzieciństwa wyróżniała ją wśród rówieśników gorliwa wiara i silny charakter.
Historia wyciętych róż
Wcześnie osierocona przez rodziców, którzy zmarli na tyfus, Wanda już w wieku osiemnastu lat pragnęła zostać zakonnicą. Nie chciała się jednak na to zgodzić jej ciotka, pod której opieką dziewczyna pozostawała. Wobec takiego sprzeciwu, Wanda wycięła wszystkie róże w ogrodzie ciotki, a następnie zaniosła je do pobliskiego kościoła. Udekorowała tam ołtarz, przed którym gorliwie się modliła. Wkrótce ciotka uległa, a dziewczyna wstąpiła do służebniczek, gdzie przez lata pozostawała uwielbianą przez dzieci i młodzież wychowawczynią.
W czasie II wojny światowej s. Longina posługiwała w zakładzie dla sierot wojennych w Turkowicach na Lubelszczyźnie, w okolicy Hrubieszowa. Pod opieką sióstr zakonnych przebywało tam wówczas ok. 300 maluchów. Były to zarówno dzieci polskie, jak i żydowskie oraz ukraińskie.
Ratując przed zbezczeszczeniem
W wyniku wymordowania miejscowej załogi kolejowej przez bandę UPA Turkowice zostały częściowo odcięte komunikacyjnie od innych pobliskich miejscowości. Aby więc zdobyć prowiant dla wychowanków, siostry były zmuszone jeździć drezyną do pobliskich Werbkowic.
15 maja 1944 r., mając świadomość zagrożenia ze strony grasujących w okolicy band UPA, s. Longina, w towarzystwie ośmiu chłopców w wieku 10-12 lat, po raz kolejny wybrała się po żywność. Znamienne jest, że cała grupa przeczuwała tego dnia, że stanie się coś złego. Przed wyprawą wszyscy chłopcy wyspowiadali się i przyjęli Komunię świętą.
Grupa jechała jak zwykle wózkiem torowym. W drodze powrotnej siostra i jej wychowankowie zauważyli, że w pobliskich Malicach płonie kościół, podpalony przez UPA. Mimo świadomości niebezpieczeństwa, siostra wraz z chłopcami pospieszyła, aby ratować naczynia liturgiczne.
Przez trudy do świętości
Niestety, ich obecność nie pozostała niezauważona przez banderowców, którzy zatrzymali całą grupę i popędzili ją w kierunku Sahrynia. Tam, na posterunku UPA, odbyło się całonocne przesłuchanie. Wypuszczono jedynie jednego chłopca, który był z pochodzenia Ukraińcem.
Następnego dnia s. Longina oraz chłopcy zostali zamordowani przez banderowców. Zachowała się relacja świadka, według której siostra została przed śmiercią zmuszona do wykopania grobów dla siebie i dzieci. Wszyscy zginęli tylko dlatego, że byli Polakami, a w ostatnich chwilach swojego życia ratowali kościół przez zbezczeszczeniem.
W tym miejscu warto przywołać opowieść jednej ze współsióstr s. Longiny, która po latach wspominała, że ta pewnego razu pół żartem pół serio powiedziała, że nie ma jeszcze świętej Wandy, zatem może ona nią zostanie. Potem dodała natomiast, że aby tak się stało, będzie musiała się wiele natrudzić, bo przecież nazywa się Trudzińska.
Odkrycie po latach
Przez wiele lat lokalna społeczność pielęgnowała pamięć o zamordowanych. Mimo to miejsce zbrodni i pochówku sahryńskich męczenników długo pozostawało nieznane. W 10. rocznicę tragicznych wydarzeń ufundowano w miejscowym kościele pamiątkową tablicę, a w 1972 r. w Malicach – dzwon z napisem: „Odlano mnie w dwudziestą ósmą rocznicę śmierci Siostry Longiny Trudzińskiej i 7 chłopców; będę głosił miłość i przebaczenie”.
Przełom przyniósł rok 1975, kiedy to ówczesny maturzysta Jan Pokrywka (obecnie kapłan) powiadomił siostry w Sahryniu o miejscu, gdzie prawdopodobnie znajdują się doczesne szczątki s. Longiny i chłopców. Następnie, wraz z s. Dominiką Ordon, dokonał ekshumacji.
Doczesne szczątki męczenników zostały potajemnie przewiezione do Starej Wsi, gdzie 7 lipca 1975 r. odbył się uroczysty pogrzeb. Uczestniczyli w nim członkowie rodziny s. Longiny, ojcowie jezuici oraz liczna grupa sióstr służebniczek.
W 60. rocznicę śmierci s. Longiny i 7 jej wychowanków, z inicjatywy Matki Generalnej Marioli Karaś, w Sahryniu miało miejsce poświęcenie ustawionego w miejscu zbrodni pomnika. Szczególnie przykuwają uwagę umieszczone na nim płaskorzeźby przedstawiające krople krwi: jedną dużą, z wizerunkiem s. Longiny oraz siedem małych – symbolizujących niewinnie zamordowane dzieci.
Wszyscy oni zginęli tylko dlatego, że byli Polakami lub przedstawicielami innych narodowości, dla których nie było miejsca w zbrodniczych planach ideologów ukraińskiego nacjonalizmu.
2o. Ludwik Wrodarczyk
Wśród duchownych rzymskokatolickich zamordowanych przez ukraińskich nacjonalistów bez wątpienia wyróżnia się sylwetka o. Ludwika Wrodarczyka. Jest on dziś jedynym męczennikiem zamordowanym na Wołyniu będącym kandydatem na ołtarze. Od 2016 r. trwa jego proces beatyfikacyjny, który prowadzi diecezja łucka. Z tego względu o. Wrodarczyk w symboliczny sposób reprezentuje wszystkich kapłanów oraz osoby konsekrowane bestialsko zamordowane przez UPA.
Aura nastoletniej szlachetności
O. Ludwik Wrodarczyk pochodził ze Śląska. Urodził się w 1907 r. w Radzionkowie k. Tarnowskich Gór. Pochodził z wielodzietnej, polskiej rodziny. Jego matka zajmowała się domem i trzynaściorgiem dzieci, ojciec zaś pracował na roli oraz w kopalni węgla kamiennego „Johanna” w Bytomiu. Warto przy tym dodać, że Ludwik nie był jedynym dzieckiem tej rodziny, które odkryło w sobie powołanie. Jedna z jego sióstr została zakonnicą.
Ludwik wyróżniał się spośród innych dzieci już w okresie szkolnym. Po latach dawni koledzy wspominali, że był ponad swój wiek poważny i emanowała od niego aura szlachetności. Księdzem pragnął zostać już we wczesnej młodości. Pragnienie to zaowocowało wstąpieniem przez niego do Niższego Seminarium Ojców Oblatów w Krotoszynie. Uczynił to mając zaledwie 14 lat.
Następnie młody Ludwik przebywał w Niższym Seminarium Ojców Oblatów w Lublińcu, a po zdaniu matury wstąpił do nowicjatu oblatów w Markowicach. Śluby wieczyste złożył w 1930 r. w Wyższym Seminarium Ojców Oblatów w Obrze.
Chorowity, ale zdeterminowany
Warto przy tym dodać, że o. Wrodarczyk stanowił niezwykły przykład postawy dążenia do celu. Było nim pragnienie zostania księdzem – na przekór wszelkim przeszkodom, a zwłaszcza problemom zdrowotnym. To właśnie one sprawiły, że jeszcze przed wyświęceniem młody Ludwik przebywał kilka razy w szpitalu. Miał również kłopoty ze wzrokiem i musiał nosić okulary, co widać na przedstawiających go zachowanych zdjęciach.
Przez swoich przełożonych był on z jednej strony określany jako słaby fizycznie, cichy i nieśmiały, a z drugiej – pokorny i posiadający nadprzyrodzonego ducha. Mając na względzie duchowe przymioty, ale też słabe zdrowie o. Wrodarczyka, przełożeni widzieli go w roli profesora, ekonoma lub wikarego.
W latach 1934-1936 o. Ludwik był wikariuszem parafii w Kodniu, następnie zaś posługiwał w Markowicach k. Inowrocławia oraz w Gnieźnie. Jednak przełomowy w jego życiu okazał się rok 1939, kiedy to objął on funkcję administratora nowo powstałej parafii pw. św. Jana Chrzciciela w Okopach. Była to wioska w powiecie Sarny, w woj. wołyńskim, bardzo blisko granicy ze Związkiem Radzieckim.
Symboliczny wymiar ma fakt, że o. Wrodarczyk trafił na Wołyń 29 sierpnia 1939 r., a więc zaledwie na trzy dni przed wybuchem II wojny światowej, której wypadki doprowadziły go do męczeństwa. Co więcej, powierzono mu szczególną misję. Niemal całkowicie polska wieś Okopy w ogóle nie posiadała dotychczas własnej parafii, a najbliższy kościół rzymskokatolicki znajdował się w oddalonym aż o 20 km Rokitnie.
Zielarz ratujący Żydów
O. Ludwik Wrodarczyk pracował w Okopach przez cztery lata, ofiarnie służąc miejscowej społeczności nie tylko w ramach posługi kapłańskiej, ale także poprzez ziołolecznictwo, którym się interesował. Pomagał przy tym ludziom bez względu na ich narodowość czy wyznanie. Na jego wsparcie mogli liczyć zarówno Polacy, jak i Rusini.
Co więcej, o. Ludwik angażował się również w pomoc prześladowanym Żydom. W listopadzie 1941 r., narażając własne życie, przyjął do pracy w charakterze organisty młodego Żyda, Bernarda Halicza. Ponadto, w 1942 r. ukrywał i żywił dwóch młodych chłopców, braci Samuela i Aleksandra Levinów, którym udało się uciec z getta w Rokitnie. Wsparcia tego udzielał im w porozumieniu z miejscową nauczycielką, Felicją Masojadą.
Po wojnie, z inicjatywy ocalonych, oboje zostali odznaczeni medalami Sprawiedliwy wśród Narodów Świata, przyznawanymi przez Instytut Yad Vashem. Z relacji świadków wiadomo, że o. Wrodarczyk udzielał pomocy również innym Żydom.
Obrońca tabernakulum i dwie dzielne parafianki
Według niektórych źródeł, to właśnie ta pomoc doprowadziła do jego śmierci. Z jej powodu wydać wyrok na niego mieli ukraińscy nacjonaliści, którzy począwszy od 1943 r. coraz brutalniej prześladowali miejscową ludność polską. Niewątpliwie do ich pełnej nienawiści postawy w stosunku do młodego oblata przyczyniły się jednak fakty, że był on Polakiem, a do tego rzymskokatolickim kapłanem.
Apogeum tragedii nastąpiło 6 grudnia 1943 r., kiedy to UPA zaczęła zbliżać się do Okopów. Parafianie o. Ludwika prosili go, aby ratował swoje życie i opuścił wieś. On jednak odmówił, nie chcąc zostawiać parafian, co stanowi kolejny wyraz jego siły charakteru oraz wręcz heroicznej postawy.
Tego właśnie dnia, późnym wieczorem, o. Wrodarczyk postanowił czuwać w kościele, modląc się i chroniąc tabernakulum przed profanacją ze strony UPA. Było bowiem głośno o niszczeniu i profanowaniu kościołów przez tę formację.
Niestety, do świątyni wtargnęła grupa żołdaków. Miała wówczas miejsce tragiczna i wymowna scena – w obronie księdza stanęły dwie, modlące się również w tym czasie w kościele, Polki. Były to 90-letnia Łucja Slurzyńska oraz 18-letnia Weronika Kozińska. Obie zostały zamordowane na oczach księdza w świątyni. Następnie banderowcy pojmali kapłana i uprowadzili go w kierunku ukraińskiej wsi Karpiłówka.
Z koroną cierniową na głowie
Relacje dot. okoliczności śmierci o. Ludwika Wrodarczyka różnią się pomiędzy sobą, mają jednak pewną cechę wspólną. We wszystkich nich mowa jest o wyjątkowym bestialstwie banderowców oraz miejscowej ludności ukraińskiej. Z całą pewnością bohaterski kapłan był przed śmiercią torturowany.
Według Bronisława Janika, sprzedawcy w miejscowym sklepie, który napisał później książkę o o. Wrodarczyku, duchowny został wywieziony przez banderowców na tak zwane uroczysko Pałki. Tam rozebrano go do naga i znęcano się nad nim m.in. poprzez kłucie igłami i bagnetami oraz przypiekanie rozpalonym żelazem.
W obliczu niewyobrażalnego fizycznego cierpienia młody ksiądz zachował jednak niezwykły hart ducha. Zdając sobie sprawę, że zbliża się śmierć, poprosił on oprawców o zezwolenie na odmówienie modlitwy, które otrzymał. Wydaje się, że nieugięta postawa męczennika rozwścieczyła katów, którzy postanowili zadać mu śmierć w wyjątkowo okrutny sposób.
W źródłach pojawia się przy tym kilka dotyczących jej wersji. Według pierwszej z nich o. Wrodarczyk był przecinany piłą przez grupę ukraińskich kobiet, a następnie dobity strzałami z karabinu. W innej opowieści pojawia się dodatkowo motyw korony z drutu kolczastego, którą ukraińskie kobiety włożyły księdzu na głowę, a także informacja, że został on przez nie ukrzyżowany. Według jeszcze innych źródeł, mordercy rozrąbali księdzu klatkę piersiową siekierą, a następnie wydobyli z niej serce. Ciało o. Ludwika Wrodarczyka zostało zakopane przez oprawców w lesie. Pomimo podejmowanych prób nigdy nie udało się go odnaleźć.
Ofiarność i zaangażowanie o. Wrodarczyka oraz okoliczności jego śmierci, a zwłaszcza okrutne tortury, przywodzą na myśl historię zamordowanego przez Kozaków św. Andrzeja Boboli, apostoła Polesia i patrona Polski. Można bez wahania stwierdzić, że o. Ludwik Wrodarczyk to Andrzej Bobola XX wieku. Wraz z jego przyszłą beatyfikacją los dziesiątek osób konsekrowanych zamordowanych przez banderowców zostanie, w końcu, po latach, wydobyty z cienia.
***
S. Lognina Wanda Trudzińska i o. Ludwik Wrodarczyk to dwie postaci-symbole męczeństwa duchowieństwa rzymskokatolickiego w trakcie wołyńskiego ludobójstwa. Kobieta i mężczyzna, siostra zakonna i ksiądz, oboje zaangażowani i pełni miłości do bliźniego, a jednocześnie mężni w obliczu śmierci.
Ich historie to przykład losu dziesiątek innych osób konsekrowanych, bestialsko mordowanych przez banderowców, nawet w kościołach, podczas sprawowania mszy świętych. Samego tylko 11 lipca 1943 r., a więc podczas Krwawej Niedzieli, banderowcy zaatakowali na Wołyniu setki kościołów. Przerwane morderstwami ofiary eucharystyczne do dziś pozostają niedokończone.
Ich szafarze ginęli z dwóch powodów: ich „winą” była polska narodowość oraz reprezentowanie Kościoła. Pielęgnowanie pamięci o nich oraz, w miarę możliwości, godny pochówek i oddanie hołdu to dziś obowiązek duchowy i moralny każdego, kto nie tylko czuje się Polakiem, lecz także człowiekiem wierzącym.