Dom, którego już nie ma
– Na Wołyń pojechałem po raz pierwszy w 2001 r. Chciałem to zrobić wcześniej, ale był zakaz wjazdu. Znalazłem grób dziadków, zapaliłem znicz. Ale domu w kolonii Wierzbiczno już nie znalazłem, nie ma po nim śladu i nawet miejsca po nim bym nie znalazł, gdyby nie niezwykłe spotkanie. W Zasmykach jechał na rowerze starszy Ukrainiec, zatrzymał się i zapytał: „Tyś ta Wernik?”. Nazywał się Boć, znał moją rodzinę i nawet przyjaźnił się z moim bratem. Jego ojciec był nauczycielem, pomagał Polakom, ale spotkała go za to sroga kara: bandyci z UPA wrzucili go do studni, a za nim granat – opowiada pan Jan.
Gdy dotarł na puste pole, na którym kiedyś stał dom, w którym się urodził, wydłubał warstwę ziemi, zastygłe w niej kawałki cegieł, i niczym jak relikwie przywiózł do Osieka. Do dziś przechowuje je w dużym, szklanym naczyniu. To jedyny materialny łącznik z przeszłością.
Urodziłem się, przeżyłem, daję świadectwo
Pan Jan Wernik mieszka w Osieku pod Olkuszem. Jest szczęśliwym mężem Stefanii, tatą i dziadkiem. Rodzina, którą stworzyli, jest bardzo ze sobą zżyta, zawsze otwarta na pomoc, serdeczna, choć w życiorysach seniorów rodu historia odcisnęła najgorszy ślad – pani Stefania urodziła się w Auschwitz, a pan Jan przeżył rzeź wołyńską. Obrazy, które nosi w pamięci, utrwaliły się na zawsze i choć już nie budzą go w nocy, to za każdym razem, gdy do nich wraca, wywołują łzy. Nie wie, komu wybaczyć, bo nikt jeszcze nie przeprosił za tę zbrodnię.
– Urodziłem się w 1940 r. w kolonii Wierzbiczno, gmina Turzysk, w powiecie kowelskim – mówi pan Jan. Był najmłodszym, szóstym dzieckiem Piotra i Leokadii. Żądza mordu dotarła do jego miejscowości we wrześniu 1943 r. Choć jak wspomina, napaści Ukraińców na Polaków na Wołyniu zaczęły się już w 1939 r.
– W naszej kolonii, którą zamieszkiwali prawie sami Polacy, było ponad 40 domów. Do wybuchu wojny ludzie żyli ze sobą w zgodzie, wśród społeczności było też sporo Żydów. Tworzyliśmy mozaikę kulturową i religijną – gdy u nas święta się kończyły, to u nich się zaczynały. Ludzie zapraszali się do siebie, zawierali małżeństwa, żyli razem. Po 1939 r. sytuacja zmieniła się diametralnie.
Wiemy z lekcji historii, że Ukraińcy z honorami witali Rosjan po 17 września 1939 r., a później, z równie dużym entuzjazmem, Niemców.
– Bardzo chętnie też wstępowali do niemieckiego wojska – mówi pan Jan – ponieważ uwierzyli obietnicy Hitlera, że dam im wolną Ukrainę, że uwolnią się od Rosjan. To sprawiało, że wspólnie z Niemcami prześladowali Żydów. Wiem to od moich starszych sióstr, które zapamiętały wszystko. Najpierw spisywałem ich opowieści, a potem, gdy technika pozwoliła, nagrałem na dyktafon, żeby tę straszna historię ocalić, żeby się jej nikt nie wyparł, choć jest niewygodna.
„Piotr, musicie uciekać, bo tej nocy was wyrżną…”
Pan Jan wspomina rozmowę, którą zapamiętała jego siostra. Gdy tato pomagał żydowskiej rodzinie, jedna z Żydówek powiedziała mu: „Nami zaczęli, wami skończą”. Chronologia zdarzeń potwierdza tę przestrogę. Innej kobiecie, której też Piotr Wernik udzielał pomocy, rodzina zawdzięcza ostrzeżenie przed rzezią.
– Ojciec chętnie pomagał, taki był. W polu pomagał też wdowie, Ukraince. 3 września przyszła do nas nagle i powiedziała: „Piotr, musicie uciekać, bo tej nocy was wyrżną…”. Nie kłamała. Już wcześniej docierały informacje, że Ukraińcy mordują Polaków, dlatego zaczęliśmy się ukrywać w lasach, stodołach, w stogach siana. Wszyscy żyli w strachu. Pamiętam, że znajomy Ukrainiec zaproponował ojcu, że nas ukryje u siebie. W chacie wyścielił słomą całą podłogę, żebyśmy mieli gdzie spać, ale dorośli nie zmrużyli oka ze strachu. Rano dzieci tego Ukraińca wołały „śmierć Lachom”, a tu nagle gościna pod ukraińskim dachem… Istniała obawa, że nas wydał, że może jest umówiony z banderowcami – mówi pan Jan.
W drogę, z pasyjką na sercu…
Ale tego już się nie dowiemy. Rano, po nieprzespanej nocy, ojciec pana Jana poszedł napoić konie i to wtedy przybiegła do niego wdowa, której wcześniej pomagał. Dyskretnie, ale natychmiast porozmawiał z żoną. Żeby nie rzucać się w oczy, wysłał starsze córki do domu, żeby sprawdziły sytuację. Sam zaprzągł konie, rodzina wsiadła na wóz i pojechali. Kilkaset metrów dalej zatrzymali ich upowcy. Powiedzieli im, że jadą tylko nakarmić trzodę i zaraz wracają do znajomego Ukraińca. Żołnierze uwierzyli. Na miejscu zapakowali to, co było niezbędne – pierzyny i trochę jedzenia. Mama zabrała obraz Jezusa ukrzyżowanego, a małemu, trzyletniemu wówczas Janowi, wetknęła za pazuchę małą pasyjkę. Wypuścili zwierzęta i wtedy zobaczyli zakrwawionego, małego chłopca, który przybiegł z sąsiedniej wioski. Krzyczał, żeby uciekać, bo oni już tam są i jego ojcu odcięli kosą nogi.
– Na tym wozie dotarliśmy do Zasmyków. To było miasteczko, gdzie miała swój sztab 27. Wołyńska Dywizja Piechoty AK. Tam zebrało się, uciekając, ok. 20 tysięcy Polaków z sąsiednich wsi. Zanim ruszyliśmy do Zasmyków, jeszcze na skraju naszej kolonii sąsiadka wyjęła obraz Matki Boskiej Częstochowskiej, odśpiewano Pod Twoją obronę, a dowódca partyzantów zebrał wszystkich mieszkańców i powiedział: "W imię Boże, ruszamy!". Ale stamtąd droga do Polski była jeszcze bardzo daleka… – wspomina pan Jan.
Zabij Polaka, wyzwolisz ojczyznę
We wrześniu 1943 r. Jan Wernik miał zaledwie trzy i pół roku. Sam zna tylko strach, niepokój dorosłych i obrazy, których nie rozumie. Pamięć tamtych dni zawdzięcza matce i starszym siostrom.
Pan Jan pamięta też wstrząsające historie, które co rusz opowiadał ktoś z dorosłych. A to, że jakiemuś księdzu wbili osiem gwoździ w głowę, kogoś przerżnęli piłą, innemu księdzu wycięli ornat na skórze pleców i polewali wrzątkiem, a na koniec tych tortur przybili go do drzwi kościoła.
– Ukraińcy mówili, że jak się zabije jednego Polaka, to metr ojczyzny jest wyzwolony, a jak uda się zamordować całą rodzinę, to można przejąć gospodarstwo… – opowiada pan Jan.
Polska na zawsze
W bazie strzeżonej przez żołnierzy Armii Krajowej głodna i poraniona przez wszy rodzina Werników mieszkała od 4 września 1943 r. do końca 1944 r. Potem ruszyli do Polski. Tata z siostrami i lichym dobytkiem furmanką, mały Jan z mamą – koleją do Włodawy. W czasie podróży, z głodu, Jan zachorował na krwawy dur brzuszny. We Włodawie najpierw skoszarowano ich w budynku szkoły zawodowej, potem rozwieziono do opuszczonych domów w wioskach. Wernikowie trafili do Korolówki.
– Ojciec zmarł kilka dni po przyjeździe. Wcześniej, gdy przekraczali Bug, Ukrainiec zdzielił go kilka razy kolbą. Rany po tych uderzeniach nie zagoiły się, nie wyzdrowiał. Zanim zamknął oczy, zawołał nas wszystkich, a na koniec mnie… Byłem mały, ale tę scenę noszę w sercu… Położył mi rękę na głowie: Żebyś nigdy nazwiska Werników nie rzucił na bruk!
Pan Jan zamyśla się długo i milczy. Po chwili opowiada jeszcze o pochówku ojca, o biedzie, o głodzie i o tym, że wciąż szuka potomków krewnych swoich rodziców, którzy być może przeżyli i jak on wyjechali. I że jest strażnikiem rodzinnej historii i pamięci o tych, których bestialsko zamordowali Ukraińcy w opętańczej żądzy zabijania – tylko dlatego, że dali się zwieść hasłu, że bez Lachów, bez Polaków, będą wolnym krajem.
*11 lipca to Narodowy Dzień Pamięci Ofiar Ludobójstwa dokonanego przez ukraińskich nacjonalistów na Polakach. Dzień ustanowiono jako upamiętnienie tzw. krwawej niedzieli na Wołyniu. 11 lipca 1943 r. mord na ludności polskiej osiągnął punkt kulminacyjny. Organizacje Ukraińskich Nacjonalistów Stepana Bandery, Ukraińska Powstańcza Armia oraz ukraińska ludność cywilna zaatakowały wiernych modlących się w niedzielny poranek w kościołach. Mordowano i palono żywcem kobiety i dzieci. 11 lipca 1943 r. ukraińscy nacjonaliści uśmiercili w ten sposób Polaków z 99 wołyńskich miejscowości, a w następnych dniach kontynuowali rzeź w kolejnych.