separateurCreated with Sketch.

Po nawróceniu mówiłam: „Boże, jak można Ciebie nie kochać?”. A potem dopadł mnie wielki kryzys…[świadectwo]

KRYZYS WIARY
whatsappfacebooktwitter-xemailnative
whatsappfacebooktwitter-xemailnative
Byłam szczęśliwa, uniesiona. A potem nagle zero, spadek totalny. I wtedy zaczęłam naprawdę obawiać się o siebie. Świadectwo Elżbiety.

To nie było spektakularne nawrócenie. Po prostu lubiłam czytać świadectwa ludzi, interesowało mnie to. Pomyślałam więc, że jeśli poproszę o wiarę, a Bóg jest – to mi ją da. Jeśli Go nie ma – nic się nie zadzieje. No i dał mi wiarę.

Wraz z wiarą przyszła łaska bezinteresownej miłości. Nie martwiłam się już sobą, lecz troszczyłam o innych. Choć naturę mam raczej skrytą, wycofaną i nieraz miewałam problemy w relacjach międzyludzkich, nawrócenie pociągnęło za sobą chęć wchodzenia w interakcje z ludźmi. Posiadłam zdolność budowania relacji, tworzenia przyjaźni.

Wreszcie znalazłam „wyzwolenie”. Zauważyłam, że ludzi można rozbroić miłością i bezinteresownością. Nawet ci, którzy mieli coś przeciwko mnie lub mnie zranili, inaczej reagowali, widząc, że nie walczę z nimi, lecz wychodzę do nich z wyciągniętą dłonią...

Byłam szczęśliwa, uniesiona. Wiele projektów, np. na studiach, zamykałam z powodzeniem i sukcesami. Mówiłam: „Boże, jak można Ciebie nie kochać? Nie mogłabym Ciebie zostawić”. Widząc tyle tych dobrych owoców nawrócenia, nie wierzyłam, że można się od Pana Boga odwrócić...

Ale moja droga potoczyła się tak, bym otworzyła oczy na pewną prawdę: samemu nic nie zdziałasz. Nawet jeśli będziesz mieć wiele charyzmatów, zawsze będzie przed tobą możliwość upadku.

Zły nie śpi. Niezależnie od twojej woli znajdzie „haki”, coś, co cię odwróci od Boga. Tak jak Piotra, który stwierdził, że nigdy się Pana nie wyprze, a nie minęła doba, kiedy to zrobił.

Zanim się obejrzałam, jak zaczęły do mnie przychodzić jakieś smutki, oschłości, stany depresyjne. Może to był jakiś test? W każdym razie nie wytrwałam w dobru, przestałam chodzić do kościoła, choć wcześniej żyłam pełnią...

Pogoń za karierą, za tym, co lepsze dla mnie, troski życia, bo trzeba zadbać o to i o tamto... To wszystko wciągało mnie, tłamsiło, podobnie jak przygnębiające nastroje. Zapominałam, że należy uczestniczyć we mszy św. czy o zwykłych uczynkach miłosierdzia.

Aż nie mogłam uwierzyć: „Panie, co się stało?”. Było tyle dobra, a nagle zero, spadek totalny. Z perspektywy czasu mogę ocenić, że widząc moją pychę i pokładanie nadziei w samej sobie, być może Pan pozwolił, żeby coś takiego się wydarzyło? Po jakimś czasie było mi dane wrócić na drogę zażyłości z Nim.

I wtedy zaczęłam naprawdę obawiać się o siebie: „OK, teraz jest dobrze, ale co będzie za dwa, trzy lata? Znowu mnie zwiedzie świat...”. Czułam w kościach, że niezależnie od tego, co zrobię, pojawią się nowe smutki albo inne doświadczenia, które tylu ludzi odwodzą od wiary. Nie mogłam przewidzieć, co będzie dalej.

A przy tym powtarzałam sobie, że chcę coś dobrego zrobić ze swoim życiem, coś Bogu ofiarować. Mam męża, pracę, mogę żyć miłością bliźniego na co dzień – jasne. Ale co jeszcze? Zrodziło się pytanie do Pana Jezusa: „Co chcesz, żebym robiła?”. Powtarzałam je często, wierząc, że odpowiedź musi przyjść.

Od osoby, która była moim kierownikiem duchowym usłyszałam, że w takiej sytuacji jak ja był też ktoś inny i znalazł pomoc w zawierzeniu się Jezusowi przez Maryję. Zgodnie z „Traktatem o prawdziwym nabożeństwie do Najświętszej Maryi Panny” św. Ludwika Grignion de Montfort. Zaczęłam czytać tę książkę i aż mnie coś przeszyło!

Tak wiele było tam powiedziane o duszach, które zakosztowały szczęścia z Panem Bogiem, a potem tak nisko upadły, nawet bezwiednie, bezwolnie... Św. Ludwik pisał, że zawierzenie Jezusowi przez Maryję to lekarstwo na naszą pychę, „zbroja” w walce duchowej. Droga, którą prowadzi nas do nieba Matka Boża jest prosta, łagodna i najbezpieczniejsza, bez urwisk czy przykrych niespodzianek.

Zawierzyłam się Jezusowi przez Maryję, by ochronić moje życie duchowe. Odkąd ofiarowuję jej każdy dzień, czuję relację z nią jak z Matką, a także silny pokój. Po wszystkich katastrofach, jakich w życiu doświadczyłam, doznaję uleczającej mocy, jakbym wychodziła z jakiegoś dołu, ciemnej doliny – w górę.

Mam chęć, by się modlić, czytać Pismo Święte. W czasie Eucharystii szukam jedności z Panem Jezusem. Łatwiej przechodzę przez trudności. Maryja nauczyła mnie, by zawsze traktować Boga jako dobrego Ojca, ufać Mu.

Myślę, że to są owoce mojego zawierzenia Jej, bo wcześniej miałam sporo wątpliwości. Jeszcze innym owocem jest życie chwilą obecną – nie rozmyślam o przeszłości. A już najbardziej – jedność z Matką Bożą odsuwa mnie od lęku.

Zauważam też opiekę Maryi na poziomie materialnym. Przed wybuchem pandemii nagle pojawiło się we mnie pragnienie, by zmienić pracę, choć byłam z dotychczasowej w miarę zadowolona. Zmieniłam pracę i wkrótce okazało się, że to był krok, który zapewnił mi stabilizację.

Kiedy jeszcze nie wiedziałam, czy pójść drogą zawierzenia, pojawiała się myśl, że przecież św. Jan Paweł II tym żył, mówiąc Maryi: „Totus Tuus” („Cały Twój”). Papież Polak zawsze do mnie przemawiał i był mi bliski. Chyba każdy podziwia jego dobroć i czułość. Jeśli więc chcesz brać przykład z człowieka, który miał tyle charyzmatów: to śmiało!

Gdy Jan Paweł II umierał, ludzie byli zdołowani. Następnego dnia po jego śmierci przypadały moje urodziny. Pomyślałam: „On umarł, ale my żyjemy – ktoś musi kontynuować jego misję”. Może więc nie przez przypadek trafiłam potem na „Traktat”?

Na koniec dodam, że nie jestem żadnym duchowym mocarzem, lecz zwykłym człowiekiem. Chodzę do pracy, jeżdżę na wakacje, próbuję odnajdować się w codzienności i zapraszać w nią Matkę Bożą. Śmiem twierdzić, że teraz o wiele lepiej z tą „codziennością” sobie radzę...

Wysłuchała Małgorzata Cichoń

Newsletter

Aleteia codziennie w Twojej skrzynce e-mail.

Top 10
See More
Newsletter

Aleteia codziennie w Twojej skrzynce e-mail.