Małgorzata Cichoń: Jak to się stało, że zostałaś farmaceutką?
Kinga, farmaceutka z Krakowa: Cóż, farmacja to nie to samo co medycyna, stomatologia czy analityka medyczna, ale też bazuje na biologii. Tak wyszło, że zaczęłam studiować właśnie tę dziedzinę, a później okazało się, iż to zawód, który cieszy, bo pozwala pomagać ludziom. Ma też u nich spory kredyt zaufania.
Na co dzień pracujesz z pacjentem...
...który często jest cierpiący. Jeśli więc mam możliwość dopomożenia mu w zmniejszeniu bólu, to jestem bardzo szczęśliwa. Doradzam lek, który można kupić bez recepty lub wyjaśniam, jak należy dawkować to, co przepisał lekarz.
Zdarza się, że pacjenci przychodzą po jakimś czasie i mówią, że im pomogłam. Po takich sytuacjach myślę sobie, iż ta praca ma sens, mimo trudności, jakich nieraz doświadczam.
Lubisz swój zawód i nie chciałabyś go porzucać, jednak miewasz takie myśli?
Moje dylematy dotyczą spraw sumienia. Kiedyś farmaceuta kojarzył się z zawodem zaufania publicznego. Jeśli ktoś pytał: „Pani magister, co mam zażyć, co pani poleca?”, to według swoich umiejętności i możliwości, a także uwzględniając grubość portfela pacjenta, mogłam spokojnie coś doradzić, o ile dany lek nie był na receptę. Natomiast teraz stanowi to problem.
Dlaczego?
Dziś apteki to w większości małe korporacje i mamy obowiązek sprzedawać określone produkty. To bardzo przykre, gdy wiem, że mam rozprowadzać coś, co może być np. mało skuteczne. Nie wspominając, iż jest dużo droższe niż którykolwiek lek dostępny od lat na rynku farmaceutycznym.
...ale nakręca zyski dla apteki.
Tak, natomiast nie wszystko, co jest uważane za suplement, danemu pacjentowi pomoże. A jeżeli ja mam to sprzedać, bo tak właśnie „zatowarowała się” apteka? Nie na tym polega służba pacjentowi. Jego zaufanie do farmaceuty jest w ten sposób podważane.
Niektórzy pacjenci lubią chodzić do znajomej apteki, gdzie liczy się kontakt z osobą. Dostrzegasz, że ktoś wraca, bo ufa właśnie tobie?
Jest taka grupa pacjentów, którzy przychodzą właśnie tu i nie zawsze tylko ze względu na ceny, tylko z uwagi na obsługę, czyjeś zainteresowanie i życzliwość. Liczą się drobne gesty, np. sprawdzenie, gdzie można zdobyć dany lek. To ludzi ujmuje, choć oczywiście przy większej liczbie klientów nie zawsze da się każdego tak obsłużyć. Ale pacjenci wyczuwają, że chce się im pomóc i dlatego wracają.
Zdarza się, że nie chcesz wydawać tego, co widzisz na recepcie?
Tak. Środki poronne to niestety bardzo bolesny temat na te czasy. Każdy wie, co to znaczy życie i śmierć. Choć myślę, że nie wszyscy wyobrażają sobie, co się pod tymi słowami kryje. Gry komputerowe kreują świat, gdzie ktoś ma trzy życia, siedemnaście czy więcej. Nie bierze więc pod uwagę, jak bardzo to jedno życie „w realu”, swoje i czyjeś, jest cenne.
Jeśli teraz na recepcie są środki, które powodują śmierć nienarodzonego dziecka, to jest absolutnie niedopuszczalne. I dla mnie bardzo bolesne, kiedy zamiast służyć życiu i zdrowiu, mam brać udział w „kulturze śmierci”.
Jakiś czas temu te środki nie były nawet na receptę...
Naprawdę dobrze, że to już nie jest dostępne bez recepty! Bo był taki czas, że ze trzy osoby w ciągu danego dnia pracy zgłaszały się po coś takiego. Również młodzi poniżej 18. roku życia przychodzili, żując gumę, i wyglądało tak, jakby tabletki poronne uważano niemal za... cukierki. Bez żadnych działań ubocznych.
Zrobiono bardzo niedobry i nieodpowiedzialny krok, kiedy te środki udostępniono bez recepty. I to niestety zbyt długo trwało. Młodzi ludzie brali tak potężne dawki hormonów, że później trudno się dziwić, gdy ktoś ma problemy z płodnością.
Jednak i na receptę te produkty nierzadko są kupowane?
To absolutny brak wyobraźni osoby, która je rejestrowała i zarazem brak wyobraźni osoby, która taki środek, działający przeciw zdrowiu i życiu, zażywa. Po prostu wydaje mi się, że wiele osób nie jest poinformowana o tym, co może się stać, np. o krwotokach i zakrzepach, które mogą prowadzić do śmierci kobiety. Pomijając oczywiście fakt, że traci się dziecko. Bardzo mało mówi się o tym. Ludzie rzadko czytają ulotki, a już bardzo sporadycznie czytają je w całości.
Raz udało ci się przekonać młodego klienta, żeby odstąpił od zakupu. Jakich argumentów użyłaś?
Właśnie wtedy, kiedy tabletki poronne były wydawane bez recepty, mogłam nawiązać rozmowę z chłopakiem, który po nie przyszedł. Zapytałam, czy rzeczywiście chce je kupić. Potwierdził. Wtedy wyjaśniłam, że gdybym ja miała je zażyć, na pewno bym tego nie zrobiła, ponieważ to bardzo szkodzi kobiecie.
Zapytałam, czy życzy koleżance, znajomej czy dziewczynie zakrzepów i krwotoków oraz ich konsekwencji, długotrwałego i kosztownego leczenia... Odpowiedział, że nie chciałby tego za żadne skarby. Podziękował i odszedł. Była to jedyna sytuacja, kiedy można było nawiązać dialog, pozostałe przebiegały na zasadzie „kupna i sprzedaży”, bez jakiegokolwiek wchodzenia w temat, nawet zapytania, czy to nie szkodzi zdrowiu.
Postawa doradzenia w tych kwestiach nie zawsze wiąże się z przychylną postawą pracodawcy, który jest nastawiony na zysk. Czy miałaś problemy od swoich przełożonych?
Niestety tak. Nieistotna była kwestia, że mam prawo posługiwać się sumieniem, pracując w zawodzie. Powiedziano mi, że jeśli coś mi nie odpowiada, to mogę zmienić pracę. Jest to więc pewnego rodzaju szantaż. Ale mojego zdania już nie zmienię, bo nie wyobrażam sobie, jak mogłabym po swojej śmierci stanąć przed Bogiem i powiedzieć: „Pracowałam i zarabiałam, tylko że mam krew na rękach”.
Kiedyś, owszem, pewne rzeczy wydawałam, ale z czasem zrozumiałam, że to był błąd. Tak jak nie wyobrażam sobie, by wbić komuś nóż w brzuch. Sprzedaję tabletki i jeszcze na tym zarabiam, ale autentycznie efekt jest ten sam: zagrożenie życia kobiety i zagrożenie życia dziecka albo też śmierć jednej czy drugiej osoby. Niezależnie od sposobu, skutek jest ten sam.
Zostałaś uwolniona z przymusu sprzedaży środków wczesnoporonnych w dość nietypowy sposób. W dzień Maryjnego święta... zwolnili cię z pracy.
Mówiąc precyzyjniej, zostałam uwolniona od wyboru, co robić – żyć etycznie czy nie mieć pracy. Zwolniono mnie z apteki, gdzie wymagano sprzedaży tego typu środków. Cierpiałam, widząc, jak w dużych ilościach są one tam rozprowadzane...
Nie wiedziałam, jak zareagować, bo przecież też jestem człowiekiem – potrzebuję pracy, by samodzielnie utrzymać siebie i rodzinę. Dlatego modliłam się: „Boże, zrób coś, bo ja naprawdę nie wiem, co robić. Jeśli tej pracy szukałam pół roku, to w jakim czasie znajdę następną? Co będzie ze mną, z rodziną?”.
I Bóg odpowiedział?
Odpowiedział w taki sposób, że 8 grudnia, w uroczystość Niepokalanego Poczęcia Najświętszej Maryi Panny, punktualnie o godz. 12.00, czyli w tak zwanej „Godzinie Łaski”, szef zawołał mnie do biura. I bez podania powodu... zwolnił mnie w trybie natychmiastowym.
Poczułam szok i poniżenie, zwłaszcza że nie postawiono mi żadnego zarzutu, a więc nie mogłam się ani bronić, ani poprawić, jeśli czyniłam coś, co było niezgodne z oczekiwaniem właściciela apteki.
Co zatem zrobiłaś?
Poszłam do kościoła, bo gdzież indziej mogłam się udać, kiedy tak niespodziewanie runęło moje życie. Pytałam jedną z zakonnic w sanktuarium Bożego Miłosierdzia w Krakowie-Łagiewnikach: „Siostro, co mam robić?”. A ona na to: „Przecież przyjdzie pani jeszcze podziękować. Dziś jest święto Matki Bożej i można wyprosić wiele łask”.
Zdziwiło mnie takie podejście. Pomyślałam: „Fajnie, siostra ma dach nad głową i jedzenie. Nikt jej nie wyrzuci z domu i nie wyłączy prądu za brak opłat...”. Jednak tak bardzo potrzebowałam pomocy, że schowałam swoje uwagi i prosiłam zakonnicę, by coś mi podpowiedziała poza nabożeństwem do Bożego Miłosierdzia, które już praktykowałam.
Zaproponowała (jeżeli tylko mam siłę, bo jest to wymagająca modlitwa), bym zaczęła od Nowenny Pompejańskiej. „Dobrze siostro, wszystko biorę, bo już nie widzę szansy dla siebie i może mi pomóc tylko Bóg”.
Co działo się potem?
Uroczystość była w piątek, a ja dostałam nową pracę dosłownie za kilka dni, we wtorek – nie minął więc nawet tydzień! Weszłam do apteki „z ogłoszenia”, nie miałam przy sobie CV ani podania. Po 10 minutach rozmowy usłyszałam, że jestem przyjęta! Wiem, iż to wszystko jest łaską od Matki Najświętszej i bardzo jej za to dziękuję.
Mimo że nie pracujesz w aptece pro-life, tylko „zwykłej”, starasz się działać zgodnie z sumieniem. Jak to wygląda w praktyce?
No cóż, powiedziałam sobie, że życie jest jedno i nie chcę już popełniać takiego błędu, jak kiedyś. Jeżeli ktoś chce kupić środek poronny, to ja mu tego po prostu nie wydam. Być może poniosę konsekwencje i nie będę już w tej aptece pracować. Jeżeli będzie trzeba – zmienię zawód.
Patrząc wstecz i na tę łaskę, że akurat w Niepokalane Poczęcie Matka Boża wyciągnęła mnie z miejsca, gdzie czułam się wewnętrznie zmuszona wydawać te środki, to obecnie czuję odpowiedzialność, by Bożego Miłosierdzia nie nadużywać.
Wielu z nas, podejmując pracę, również stoi przed etycznymi dylematami. Niektórzy jednak w ogóle nad tym się nie zastanawiają i mówią: wiara to jedno, a praca to drugie. Jaką masz na to radę?
Moją jedyną szansą i odpowiedzią na to pytanie jest modlitwa. Jeżeli wiem, że będę mieć w pracy trudny dzień, proszę kilku znajomych o zmówienie „Ojcze nasz”, „Zdrowaś Mario” czy zwykłe westchnięcie do Nieba, bym mogła dziś być dla ludzi prawdziwą pomocą i zmniejszyć ich cierpienie.
Bo jestem w aptece po to, by pomóc leczyć tych, którzy są zduszeni przez ból i ciężkie życie. Owszem, sama też się modlę. Idąc do pracy, powierzam Bogu pracowników apteki i pacjentów, aby żadne zło nie miało do nas dostępu. Moją bronią jest modlitwa.