Przekazując darowiznę, pomagasz Aletei kontynuować jej misję. Dzięki Tobie możemy wspólnie budować przyszłość tego wyjątkowego projektu.
Pewne wydarzenie z początku mojej posługi przekonało mnie do tego, by pozostać w szpitalu. Chodziłem po salach i rozdawałem Komunię, nie zawsze patrząc na pacjenta. Robiłem to szybko, prawie w biegu, jakby ktoś mnie gonił.
„Niech ksiądz powie prawdę”
Pewnego dnia usłyszałem za sobą słowa: „Niech się ksiądz zatrzyma”. To było wpół do siódmej rano. Szpitalny półmrok. Ten człowiek kontynuował: „Niech ksiądz coś powie”. Nie bardzo wiedziałem, jak się zachować.
Wreszcie zebrałem się w sobie i zareagowałem pytaniem na pytanie: „Co ja mogę powiedzieć, gdy wokół tyle cierpienia?”. Usłyszałem: „Niech ksiądz powie prawdę”. Ku mojemu zdziwieniu odpowiedziałem: „Boję się cierpienia”.
To było z mojej strony do bólu szczere. Chyba pierwszy raz przyznałem się głośno do tego lęku… Potem „chodziłem z tym” cały dzień, nie mogłem się uspokoić. Wróciłem tam wieczorem. Nie bardzo wiedziałem po co. I wtedy nastąpił moment przełomowy: zacząłem z ludźmi rozmawiać. Potrzebowałem dojrzeć do tego, żeby przed samym sobą powiedzieć, czego się boję w tym miejscu, dlaczego uciekam od przebywających tam ludzi.
Kapelan szpitalny – lekarz dusz?
Czułem, że nie chcę już dłużej chować się w podnoszących mnie na duchu ewangelicznych maksymach. Nadszedł dla mnie czas zmierzenia się z prawdą. Potrzebowałem prawdy o nich i o sobie… Poznanie jej sprawiło, że stamtąd nie uciekłem.
Choć wielu sugerowało mi, że jestem lekarzem dusz, ja ani przez chwilę tak o sobie nie pomyślałem. Raczej byłem tym, który towarzyszył ludziom w drodze. Nie miałem gotowych recept ani niezawodnej metody na skuteczną pomoc. Lekarz wyposażony w wiedzę medyczną zazwyczaj wie, co robić w konkretnym przypadku, ja nie wiedziałem. Przecież każdy człowiek jest inny, każde spotkanie to inne doświadczenie duchowe.
Człowiek to nie hasło encyklopedyczne. Nie można go opisać i zamknąć w procedurach. Ja się boję schematów. W swojej szpitalnej posłudze szukałem czegoś innego. Może bliskości i zrozumienia? Tak prostego gestu jak bycie przy kimś: żeby zwyczajnie posiedzieć i nic nie mówić. Ofiarować swoją obecność. I przyjąć jako dar obecność tej drugiej osoby, choć może to nie zawsze było łatwe do zaakceptowania.
Trudno pogadać tak po prostu
Ludzie często prosili, żeby po prostu „coś” powiedzieć, choćby porozmawiać o pogodzie. Ale w takich okolicznościach trudno tak po prostu pogadać. Czasem po latach spotykałem w szpitalu tych samych ludzi, których już kiedyś tam poznałem. Czas i choroba zrobiły swoje; zmieniali się, jednak doskonale pamiętali, co mówiłem im dziesięć lat wcześniej.
W ich pamięci pozostały słowa, które były dla nich wtedy ważne. A ja ich nie pamiętałem, bo wypowiadając je, nie zdawałem sobie sprawy z ich wagi. Jak widać, były potrzebne. Rozmowy nie o cierpieniu, nie o chorobie.
Czasami trudno było to nazwać rozmową, adekwatniejsze słowo to „monolog“. Mówiłem i czekałem na reakcję. Najczęściej wspominałem o tym, że nic nie jest stracone, że to, co było, dziś się już nie liczy, że jest szansa powrotu do Boga. Pacjent przykuty do łóżka ma dużo czasu na myślenie o tych sprawach.
Cierpienie uszlachetnia?
Należy mieć też na uwadze to, że czasem nie chodzi o nawrócenie. Pamiętam pewną dziewczynę, koszykarkę. Odniosła sportowy sukces, grała za granicą. A potem, w młodym wieku, doświadczyła choroby. Ona cały czas miała w sobie wiarę, potrzebowała jednak kogoś, by mu o tym opowiedzieć.
Czasami mówi się, że w chwilach choroby, cierpienia można stracić wiarę. Dla mnie to kwestia dyskusyjna. To prawda, że można zwątpić w sens tego, co się dzieje, ale wiara chyba zawsze gdzieś zostaje. Nawet jeśli bardzo głęboko ukryta. Człowiek musi wtedy sobie poradzić sam ze sobą, bo wszystkie słowa księdza za mało znaczą.
Czy w takiej sytuacji można powiedzieć, że cierpienie uszlachetnia? Niektórzy zapewne mogliby odpowiedzieć jak ksiądz Tischner: „nie uszlachetnia”. To jest jednak tylko jedna strona zagadnienia. Potrzebne jest także spojrzenie na człowieka od strony nadziei. Wola życia wciąż jest obecna bez względu na to, co się z nami dzieje.
Nie mamy mocy, by uzdrowić
Przypomina mi się Sadzawka Owcza, czyli Betesda, o której czytamy w Ewangelii świętego Jana. W jej pobliżu leżało mnóstwo chorych. Wśród nich znajdował się pewien człowiek, który od trzydziestu ośmiu lat cierpiał na swoją chorobę. Nie miał już nikogo, kto zaprowadziłby go do uzdrawiającej sadzawki.
Nie mamy takiej mocy, aby kogoś uzdrowić. Możemy jednak dać mu nadzieję, choćby tak małą jak ziarno gorczycy. Towarzyszyć w tej niełatwej sytuacji. Przed wielu laty był pewien pacjent, który leżał w szpitalu ponad miesiąc. Znałem go. Przez lata często przychodził do klasztoru. Był bezdomny. Swoją obecnością wpisał się na stałe w rytm moich zajęć. Za każdym razem był w innym stanie fizycznym. Dzielił się tym, co go ostatnio spotkało. Opowiadał, że okradziono go, pobito na klatce schodowej, gdzie chciał się ogrzać, gdy całymi dniami jeździł tramwajem lub spał na cmentarzu.
Aż do krytycznego dnia, kiedy to nie udzielono mu pomocy i zamiast zawieźć do szpitala, wdeptano go w kałużę błota. Gdy zobaczyłem go na sali szpitalnej, rozpoznałem go i przypomniałem sobie, że któregoś razu przyniósł mi różę. Tak wyraził wdzięczność. Leżąc w łóżku, nie potrafił już nic powiedzieć. Był daleki od świadomości, co się z nim dzieje. Tym razem to ja musiałem zdobyć się na nadzieję za niego. Tylko tak mogłem mu pomóc. Kto zgrzeszył? On, a może jego rodzice? Nic z tego: ani on, ani rodzice – brzmiała odpowiedź Jezusa w Ewangelii.
Z zapisków kapelana szpitalnego
Świat i jego myślenie oddala nas od tego, co związane jest z cierpieniem i samotnością. Wydaje się, że jesteśmy od tego daleko. A o osobach bezdomnych przypominamy sobie z okazji świąt. Czy w krytycznej sytuacji spotkamy tych, którzy pomogą nam dojść do sadzawki uzdrowienia i nie będą pytać: dlaczego zachorowałeś i ile nagrzeszyłeś, że jesteś w takim stanie?
Obyś spotkał mądrego, bo gdy spotkasz głupiego – mówił ksiądz Tischner – to będzie nieszczęście. Nadzieja przywraca siłę choćby na chwilę. To podanie kubka wody spragnionemu. Jak mawiali Grecy w trzecim wieku przed Chrystusem słowami Celsusa: „Nieważne, co chorobę wywołało, ważne, co ją leczy”.
Tym lekarstwem jest życzliwa medycyna, która dostrzega chorego w potrzebie. A pomóc można każdego dnia, nawet w szabat.
*Fragment książki o. Marka Donaja OSA, Utraceni. Zapiski kapelana szpitalnego, Znak 2021; tytuł, lead, śródtytuły i pogrubienia pochodzą od redakcji Aleteia.pl