Przekazując darowiznę, pomagasz Aletei kontynuować jej misję. Dzięki Tobie możemy wspólnie budować przyszłość tego wyjątkowego projektu.
Maria Mazurek, Wojciech Harpula: Od jak dawna ksiądz jest kapelanem w szpitalu?
O. Marek Donaj: Już ponad 25 lat.
Da się oszacować, ilu chorych spotkał ksiądz w tym czasie?
Nie muszę szacować. Wiem dokładnie. To 2471 osób. Teraz może będzie już nieco więcej.
Skąd ksiądz to wie?
Gdy II Katedra Chorób Wewnętrznych Collegium Medicum UJ w 2019 roku przenosiła się z budynków przy ulicy Skawińskiej do nowej siedziby Szpitala Uniwersyteckiego, wziąłem z oddziału intensywnej terapii swój zeszyt. W zasadzie dwa zeszyty. Zapisałem w nich wszystkich, których spotkałem podczas pracy w szpitalu.
Wszystkich?
Wszystkich. Imię, nazwisko i datę naszego pierwszego spotkania. Wyszło 2471 nazwisk. Nie wszyscy zmarli w szpitalu, ale myślę, że 90 procent z nich nie ma już na tym świecie. Codziennie wieczorem czytam 30 nazwisk z listy. Tyle mieści się na jednej stronie.
Po co?
Bo mam wobec nich dług. Spłacam go.
Jaki dług?
Dali mi pojąć unikalność i wagę spotkania z drugim człowiekiem. Bycia przy nim i towarzyszenia mu. Spotykając chorych i cierpiących, przekonałem się, jak wiele może znaczyć wejście w relację z kimś, kto za chwilę może opuścić nasz świat. Czasem wystarczy otrzeć się o drugiego człowieka, porozmawiać chwilę, zatrzymać się. To już wystarczy, by umożliwić mu pozostawienie śladu w doczesności, odciśnięcie swojej energii życia tu, w naszym świecie. Każdy człowiek zostawia pamiątki swojej ziemskiej wędrówki: uczynki, dzieła większe i mniejsze, myśli. Zostawia swoją obecność w innych ludziach. Oni zostawili swój ślad we mnie. Dzięki nim wiem, jak mocna jest nasza obawa przed śmiercią i jak wielką rolę w uśmierzeniu tego lęku może mieć drugi człowiek. Jestem im za to wdzięczny. Ludzi, którym towarzyszyłem podczas ich pobytu w szpitalu, nazwałem utraconymi. Bo oni zwykle tam umierali. Dla tego świata zostali utraceni. Jest taki film – dramat wojenny w reżyserii Mela Gibsona – Przełęcz ocalonych. W jednej ze scen główny bohater szuka rannych żołnierzy i znosi ich z przełęczy w bezpieczne miejsce. Zakrwawiony, nieludzko zmęczony, prosi Pana Boga, żeby dał mu siłę i pozwolił ocalić jeszcze jednego żołnierza. I jeszcze jednego, i kolejnego, i kolejnego... Miałem i mam podobne odczucia podczas swojej posługi.
Że udzielając umierającym sakramentów, ratuje ksiądz ich dusze?
Nie tylko. Dziś umieramy głównie w szpitalach i dlatego obrzędowość umierania zanikła. Śmierć nie jest wydarzeniem rodzinnym, jakim była przez wieki. Jeden element „ceremonii odchodzenia” pozostał: obecność kapłana. Księża zawsze byli przy umierających. Są i dziś. Oczywiście ich ważnym zadaniem jest udzielanie chorym sakramentów, ale rola kapłana w szpitalu nie powinna sprowadzać się tylko do tego. Nigdy nie myślałem w ten sposób: udało mi się udzielić komuś Komunii lub namaszczenia chorych, więc ocaliłem jeszcze jedną duszę. Myślałem raczej tak: udało mi się być obok ciebie, człowieku. Nie odchodziłeś sam. Mogłem ci pomóc i wesprzeć cię, na tyle, na ile potrafiłem. Ja chcę być z chorymi. Dlatego biegam po całym szpitalu.
(…)
Czy czytając wieczorem nazwiska osób, których ksiądz spotkał w szpitalu, wspomina ich ksiądz? Pamięta ich?
Wszystkich nie. Młodych ludzi przywiezionych przez pogotowie po wypadkach widziałem czasem tylko przez kilka chwil. Nie mogłem ich bliżej poznać. Ale o nich też myślę. Dla mnie refleksja nad każdym ludzkim losem kryjącym się pod nazwiskiem zapisanym w zeszycie to forma przywracania tych ludzi światu. Oni nie umarli do końca. Im dłużej ktoś o nich będzie pamiętał, tym dłużej będą istnieć w naszym wymiarze. Pamięć jest jedyną formą wdzięczności, jaką mogę wyrazić za to, że spotkałem ich na swojej drodze. Dzisiejszy świat niesamowicie lekceważy rolę spotkania z bliźnim. Zamiast prawdziwego kontaktu i autentycznej relacji mamy kontakt powierzchowny i towarzyszącą mu na ogół logikę transakcji.
Nie spotykamy się z drugim człowiekiem, tylko załatwiamy sprawy – dzięki drugiemu człowiekowi lub jego kosztem. Nie chcemy się wzajemnie poznać, zainspirować, czy choćby pobyć ze sobą. A nawet jeśli już czasem się spotykamy, to o treści tych spotkań szybko zapominamy. To nie jest diagnoza zakonnika, który narzeka na zły świat. To samo powie wam także psycholog, psychoterapeuta czy psychiatra. Cały nasz świat cierpi na atrofię uważności, istotności, pamięci. Tymczasem każde spotkanie jest ważne. I to w dwóch aspektach: jego istotności oraz pamięci o nim. Spójrzcie: teraz rozmawiamy, skupiamy się na sobie. Za tydzień prawdopodobnie nie będziemy o sobie pamiętać. Ale jeżeli coś z naszego spotkania jednak przetrwa, to gdy nas zabraknie, wasze wspomnienie o mnie czy moje o was będzie formą waszego lub mojego trwania w tym świecie. I to będzie modlitwa. A jak już będę pochowany, a wam się ta rozmowa przypomni, to dobry Pan Bóg powie wtedy: „O widzisz, Donaj, nawet o tobie ktoś teraz pomyślał z dobrą intencją, jacyś dziennikarze mili, coś im musiałeś nagadać...”. Dlatego wspominam i przywołuję tych, z którymi byłem w czasie ich choroby i śmierci. Dla mnie bycie przy odchodzących z tego świata to w pewnym sensie pasja. To moja droga jako kapłana i człowieka.
(…)
Czy ksiądz od samego początku chciał być kapelanem? Od razu czuł to powołanie?
A skądże znowu! W życiu bym o tym nie pomyślał. Na początku to była posługa jedna z wielu. Wysyłają cię do szpitala, to idziesz. Nie możesz powiedzieć: nie. Ostatnio w Szpitalu Uniwersyteckim leżał jezuita. Podszedłem do niego, zaproponowałem Komunię Świętą, a on pyta: „Czy ksiądz jest na emeryturze?”. Księża myślą w ten sposób, że funkcja kapelana szpitalnego jest dobra dla emerytów lub dla kapłanów z jakimś problemem, zesłanych do chorych za karę. Wśród duchowieństwa pokutuje pogląd, że to taka „ostatnia posługa księdza”, która w zasadzie nie wymaga niczego oprócz dyspozycyjności. Młodzi kapłani nie garną się do tej roli. W moim przypadku było tak, że dziewięć miesięcy po święceniach kapłańskich poszedłem po raz pierwszy do szpitala przy Skawińskiej. Chodziłem po salach i udzielałem Komunii, nie patrząc na ludzi. Szybko, prawie w biegu. Unikałem kontaktu z pacjentami. Chciałem zrobić swoje i wyjść. Zostawić to miejsce, wyjść na świat, odetchnąć. Pewnego dnia na intensywnej terapii usłyszałem, jak ktoś mówi: „Niech się ksiądz zatrzyma”. To było rano, przed siódmą, sala tonęła w szpitalnym półmroku. Jeden z pacjentów poprosił: „Niech ksiądz coś powie”. Zatrzymałem się, nie bardzo wiedziałem, jak się zachować. „Co mam powiedzieć, gdy widzę wokół tyle cierpienia? A ja się boję cierpienia” – odpowiedziałem i uciekłem.
Bał się ksiądz cierpienia?
Oczywiście. Szpital to opuchlizna, siniaki na nogach, charczenie, ból, kapitulacja wobec własnej fizjologii, niemoc, bezbronność. Gdyby ktoś dziś kazał wam wejść do tego świata i codziennie przebywać w nim przez kilka godzin, też chcielibyście uciec. Nie byłem przygotowany do pracy w szpitalu. Wtedy, 25 lat temu, musiałem skonfrontować się ze swoim lękiem i ucieczką. Musiałem sam sobie powiedzieć, czego się boję i dlaczego uciekam od ludzi, którzy mnie potrzebują. Siedziałem w domu, nie mogłem się uspokoić. Wróciłem do szpitala wieczorem, około dwudziestej. Poszedłem do pacjentów i zacząłem z nimi rozmawiać. Uczyłem się, jak być z nimi. Otworzyłem się na kontakt z ludźmi, który w szpitalu jest do bólu prawdziwy, bo w obliczu śmierci nie zakładamy żadnych masek. I tak jest do dziś. Już nie potrafiłbym żyć bez tego świata. (…) Z tej drogi już nie zejdę, dopóki będę miał siły.
Nie boi się już ksiądz cierpienia?
A co ja o nim wiem? Przecież nie wiem, co to jest cierpienie. Nie jestem chory, nie leżę na szpitalnym łóżku. Może kiedyś się dowiem. Na pewno do dziś, mimo upływu tylu lat, nie oswoiłem się z cierpieniem. Są oddziały, które chęcią bym omijał. Ale nie mogę.
Jakie?
Nieważne. Są. Nie da się przyzwyczaić do cierpienia drugiego człowieka. Na pewno za chwilę zapytacie mnie o księdza Józefa Tischnera i jego notkę napisaną przed śmiercią – „cierpienie nie uszlachetnia”.
Teraz nie mieliśmy zamiaru. Ale skoro ksiądz poruszył ten temat...
Byłem przy księdzu Tischnerze w szpitalu przez blisko trzy lata. Dobrze nam się rozmawiało. Sporo wieczorów spędziliśmy razem, ale o cierpieniu nie mówiliśmy.
A o czym?
On mnie uczył kapłaństwa. Ale to nie był dialog równorzędnych partnerów. Ja nie byłem żadnym partnerem dla wybitnego filozofa. Nawet książek księdza Tischnera wówczas nie znałem. Próbowałem czytać, ale były dla mnie zbyt trudne. Przeczytałem je dopiero po jego śmierci. Podczas lektury przypominałem sobie, co do mnie mówił. Gdy odwiedzałem księdza Tischnera, miałem okres narzekania na moje kapłaństwo. Tu źle, tam niedobrze, tak byłoby lepiej... Marudziłem. On mnie prostował. W swój ciepły, niepowtarzalny, pełen humoru sposób. Nosiłem mu książki, a on na marginesach zapisywał mi różne wskazówki i maksymy. „Kto pije, ten żyje” – to był znak, że mnie akceptuje. „Nie- ważne, jak żyć, tylko z kim”, „Znak, nawet gdy upadnie, nadal wskazuje”, „Kto obłapuje, ten zdrów. Kto szperuje, temu pies nasika na grób”.
Szperuje?
Z niemieckiego – zbierać pieniądze, szacować coś wedle wartości. W ten sposób zwracał mi uwagę, żeby nie ulegać pokusie zbierania pieniędzy. Kapłanów też ona dotyczy. Ostatni wpis, już niewyraźny, skreślony drżącą ręką, brzmiał: „Abyś zawsze trafiał celu”. Czyli żebym unikał grzechu. Na pewno ksiądz Tischner bardziej pomagał mnie niż ja jemu. Ja się tylko modliłem.
Ksiądz Tischner cierpiał?
Fizycznie – na pewno. Stan, w którym był, na pewno człowieka nie uwzniośla. Jak karmią cię strzykawką przez nos, trudno wznosić się ponad swoją fizjologię. Takie cierpienie nie uszlachetnia.
A odczłowiecza?
Też nie. Ból i cierpienie to też część człowieczeństwa. Choroba, przykucie do szpitalnego łóżka, zdanie się na opiekę innych nie degraduje nas jako ludzi. Wiele osób tego nie rozumie, zamyka się, nie chce mieć kontaktu ze światem. Wstydzi się swojej słabości. Człowiek w łóżku jest bezbronny. Obojętne, stary czy młody, w szpitalu dostaje piżamkę, leży na obcej sali, musi iść spać o określonej porze, podporządkować się. Znowu staje się dzieckiem. Nie każdemu jest łatwo to zaakceptować. Są tacy, którzy widzą siebie jako zdegradowanych podwójnie: fizycznie i społecznie. W „normalnym” życiu tyle mogli. Byli silni, aktywni, sprawczy. Teraz nie mogą nic.
*Marek Donaj OSA: augustianin, katecheta, publicysta, proboszcz parafii Świętej Katarzyny w Krakowie. Od 25 lat kapelan szpitalny w Szpitalu Uniwersyteckim w Krakowie.
**Fragment książki Marii Mazurek i Wojciecha Harpuli Nad życie. Czego uczą nas umierający, wyd. Znak literanova, 2021.
***Tytuł, śródtytuły i skróty pochodzą od redakcji Aleteia.pl