Przekazując darowiznę, pomagasz Aletei kontynuować jej misję. Dzięki Tobie możemy wspólnie budować przyszłość tego wyjątkowego projektu.
Chłopak wychodzi na przepustkę, matka dzwoni i pyta: „Co wyście z naszym dzieckiem zrobili?”. My pytamy: „A co się stało?”. I słyszymy: „No bo ugotował nam obiad i powiedział, że nas kocha. Wyście go podmienili”. No nie podmieniliśmy. Po prostu staramy się stworzyć mu dom – mówi ks. Artur Dylewski, salezjanin, dyrektor Młodzieżowego Ośrodka Wychowawczego im. Jana Pawła II w Rzepczynie.
Dostają narzędzia, by normalnie żyć
Jarosław Kumor: Czy jeżeli powiem, że Ksiądz ma pod opieką w ośrodku młodocianych przestępców, to będzie to przesada?
Ks. Artur Dylewski: Tak bym tego nie nazwał. Mam pod opieką młodych, którzy mieli problemy z prawem. Są to chłopcy od 12. do 19. roku życia. Oni mają postanowienia sądu o umieszczeniu w młodzieżowym ośrodku wychowawczym. Nie są to osoby z wyrokami.
Co zatem trzeba zrobić, żeby trafić do ośrodka?
Jakbyś ich zapytał, to by ci powiedzieli, że nic i że trafili tu za niewinność (śmiech). Albo za niechodzenie do szkoły. I faktycznie to drugie jest nagminne. Ale poważnie: to są też narkotyki – branie i dilowanie. To są wyłudzenia. To jest znęcanie się np. nad rodzicami, kradzieże, czasami włamania, pobicia.
To chyba większość kategorii, z którymi się spotykamy. Z tym że kiedy przychodziłem do ośrodka, przestępstwa były dominującym czynnikiem. Dzisiaj 80% to są osoby uzależnione od różnych środków psychoaktywnych i to jest bardziej zasadnicze zjawisko.
Co się musi stać w rodzinie, żeby dziecko znęcało się nad rodzicami?
Różnie, choć patrząc w dokumentację, obserwujemy, że do tąpnięcia u takiego dziecka dochodzi najczęściej w momencie rozwodu rodziców. Chłopak bierze wszystko na siebie i oskarża rodzica, którego ma obok, a uniewinnia tego, który odszedł. Wtedy zaczyna się agresja, problemy w szkole. Często też u podłoża jest śmierć rodzica albo duża trauma w rodzinie.
Wnioskuję, że w ośrodku panują ostre, twardo egzekwowane zasady. A prowadzi tę placówkę katolicki ksiądz. Na pierwszy rzut oka – przynajmniej mojego – to do siebie nie pasuje…
Oni wiedzą, że wymagamy. Mogą się z nami droczyć, mówić, że jesteśmy tacy czy inni (mniejsza z tym, co mówią – śmiech), natomiast jak już stąd wychodzą, to dzwonią i słyszę: „Proszę księdza, ja ze swoim synem robię dokładnie tak, jak ksiądz z nami”. Albo dziękują, bo nie mają problemów z pracodawcą i w takim codziennym życiu.
Dlaczego? Bo np. chcąc wyjechać na jakąkolwiek przepustkę, muszą napisać życiorys, CV, muszą wykonać jakieś prace. I oczywiście pomstują, że dyrektor znowu coś wymyślił. Natomiast, jak już idą do świata, okazuje się, że mają narzędzia, by się odnaleźć.
Nie sztuka ich tutaj wytresować. Nie o to nam chodzi. Chcemy im dać narzędzia, dzięki którym będą mogli normalnie żyć w społeczeństwie, bo przecież z tym mieli największy problem.
Zobacz zdjęcia z MOW w Rzepczynie [GALERIA]
Mogą iść do wojska
A nie jest tak, że powrót do starego – często toksycznego – środowiska stanowi dla nich zagrożenie?
Tak i to jest wyzwanie dla naszego państwa, bo w tym kulejemy. Byłem w pięciu ośrodkach, takich jak nasz, w różnych częściach Europy. Rozwiązania są. Np. człowiek jest prowadzony do 24. roku życia. Nie za rączkę, nie cały czas, ale jest taka asekuracyjna obecność instytucji pomocowych. Jak coś się stanie, masz z kim się skontaktować. U nas oni są wypuszczeni na głęboką wodę. Kończy szkołę – musi odejść.
Jakimś krokiem naprzód jest program branżowych oddziałów wojskowych, w którym od niedawna bierzemy udział jako jedyny MOW w Polsce. To jest dla nich szansa. Zostawiają swoje środowisko, idą do wojska, tam mają jakąś ochronę, mają mieszkanie i mogą zupełnie inaczej funkcjonować.
Czyli współpracujecie z armią. Jak to wygląda w szczegółach?
Chłopaki mają zajęcia w 21. Bazie Lotnictwa Taktycznego w Świdwinie, więc niedaleko. U nas robią e-learningowo teorię. Na razie jest dobrze. Szkołę branżową kończą w zawodzie kucharza. A branżowy oddział wojskowy jest po to, żeby tych kucharzy od razu wcielić w wojsko i jeżeli będą chcieli robić w wojsku cokolwiek innego, to oczywiście będą mogli. Natomiast istotne jest to, że chłopak, wychodząc od nas, może od razu mieć przysięgę i w wieku 18 lat dostanie angaż od dowódcy i idzie do pracy.
Mamy już jednego absolwenta, który pracuje w wojsku. Odkąd ostatnio przyjechał i pochwalił się chłopakom paskiem z wypłaty, jestem całkiem dobrej myśli, że to się uda (śmiech).
Kształtowanie przyszłych (lub obecnych) ojców
Zanim jednak wasi podopieczni będą mieli możliwość wyjścia w świat – być może jako żołnierz – żyją w katolickim ośrodku. Jak wygląda codzienność, która, jak ksiądz mówi, zmienia ich?
Chłopcy są cały czas z wychowawcami, więc działa tu system prewencyjny św. Jana Bosko: jeżeli ja będę z młodym człowiekiem, to on nie będzie grzeszył. Oni też świetnie się sobą nawzajem zajmują. Jak tu przyszedłem, to mówili, że w MOW-ie kolegów nie ma. Dzisiaj już tego nie powtórzą. Zajmują się tymi, którzy mają jakieś deficyty – czasami poważne. Mamy też chorych. Jeden z chłopców ma fenyloketonurię, kolejny bardzo powikłaną cukrzycę.
Jest 16-latek, który ma dziecko, 17-latek, który ma już dwójkę dzieci z dwóch kobiet. To stawia przed nami dość konkretne zadania. Np. mamy warsztaty tacierzyńskie i uczymy ich podstaw – jak przewijać, jak kąpać małe dziecko.
Niedziela to zawsze koszula, garnitur. I to jest ciekawe, że po czasie, kiedy jadą gdzieś, np. na występy czy na egzamin, to ja im już nie muszę tłumaczyć, że dzisiaj jesteśmy w garniturach. Przyjechał biskup na bierzmowanie i był w szoku – wszyscy ubrani jak należy, wszyscy śpiewają głośno i wyraźnie. Można? Można, ale to jest właśnie kwestia wymagań.
Zobacz zdjęcia z MOW w Rzepczynie [GALERIA]
Powiedział ksiądz, że jeden z podopiecznych postępuje ze swoim dzieckiem tak, jak z nim postępowano w ośrodku. Co to konkretnie oznacza? Po prostu dyscyplinę?
Nie tylko. Nasuwa mi się przede wszystkim fakt, że chłopcy nie mają tu wszystkiego za darmo. Np. oni zawsze mogą do mnie przyjść wieczorem od 20:00 do 21:20 i to jest ich czas. Zawsze są jakieś cukierki, herbata, ale też wiedzą, że za cukierka jest 15 pompek, a za herbatę 25 pompek.
Słucham?
No tak, bo to jest nagminne, że dzieciaki, kiedy do nas przychodzą, wszystko muszą mieć, wszystko im się należy i oczywiście za darmo. Powiedzieliśmy „dość”.
Inna sprawa, że większość z nich wychodzi z biedy. Są takie historie, że chłopak był jedynym żywicielem rodziny i matka kazała mu iść kraść, bo w lodówce nic nie było. I potem on trafia do nas i jest w stanie w ciągu półtora miesiąca przytyć 20 kg. Więc w tym podstawowym sensie niczego im nie brakuje. Natomiast jeżeli chcą czegoś więcej, muszą zapracować. Mają np. codziennie godzinę pracy w ogródku, w parku. Niektórzy pierwszy raz w życiu trzymają miotłę, mopa, ścierkę. Muszą np. nakryć dla wszystkich.
A czy oni są przygotowywani do ojcostwa pod kątem czysto relacyjnym?
Nam przyświeca zasada Jana Pawła II „Kochać i wymagać” – w tej kolejności. Dajemy im bardzo dużo miłości. Św. Jan Bosko chciał, żeby każdy nasz salezjański dom po pierwsze był domem, po drugie posiadał podwórko, po trzecie – szkołę i oczywiście kościół. Na tych filarach stoimy.
Jak chłopaki przychodzą do ośrodka, większość z nich ma tzw. „dystans VIP”, a po jakimś czasie wspólnej pracy przechodzą do bardzo krótkiego dystansu i np. zaczynają się przytulać. To jest niesamowite. Specjalnie tak ich kierunkujemy, żeby oni potrafili przytulać własne dzieci. Sami nigdy nie byli przytulani. Większości z nich nikt nigdy nie mówił, że są kochani, że są potrzebni, że są fajnymi, przystojnymi facetami. A tutaj to słyszą i później przenoszą na własne dzieci.
„Ludzie piszą nam intencje do modlitwy”
Przez co się wyraża katolicki charakter waszego MOW-u? Poza modlitwami przy posiłkach, bo to pewnie standard.
Rzeczywiście. Raz w tygodniu mamy też mszę z kazaniem. Codziennie adorację o 22:00 dla chętnych, więc tego katolicyzmu trochę jest. Niektórzy mówią: „Księże, to ja już wszystkie msze za całe swoje życie zrobiłem, będąc tutaj”. Ale to potem procentuje.
Ostatnio zdobyliśmy mistrzostwo Polski w piłce nożnej MOW-ów. Miałem łzy w oczach. Jest końcówka meczu, nasze dzieciaki strzeliły wyrównującą bramkę. Sędzia zarządził rzuty karne, a chłopaki klęknęli na murawie i zaczęli się modlić, nie patrząc na to, że wokół są drużyny z innych MOW-ów, które uważają, że jesteśmy walnięci.
Czasami zadaję sobie pytanie, ile tych katolickich akcentów ma u nas być. I przypominam sobie to, czym my się różnimy od innych MOW-ów – mamy w domu Jezusa. Mamy kaplicę i Jezus, który tam jest, po prostu dotyka serc chłopaków. To nie jest chwilowe. Możemy powiedzieć: „ok, oni tam na boisku działali pod wpływem emocji”, ale dali potężne świadectwo m.in. przed ministrem sportu, oficjelami, telewizją.
To nie był efekt chwilowego uniesienia, bo my często walczymy modlitewnie na adoracjach – w intencjach, które piszą do nas ludzie. Od naszego byłego wychowanka dostaliśmy np. wiadomość, że dziecko z wodogłowiem potrzebuje modlitwy, że za chwilę ma się urodzić i on prosi o tę modlitwę, bo wie, że ona działa cuda. No i zaczęliśmy się modlić na adoracji. Tydzień temu dostaliśmy od Artura zdjęcie zdrowego dziecka. Napisał, że to jest cud. Lekarze rozkładają ręce.
Zobacz zdjęcia z MOW w Rzepczynie [GALERIA]
„Coście mu zrobili?”
Co może zrobić rodzic, który nie chciałby, żeby jego dziecko wylądowało kiedyś w ośrodku, takim jak wasz? Choć słuchając Księdza, zastanawiam się, czy nie byłoby najlepiej, gdyby wręcz go do was wysłał.
Czasami nasi pracownicy mówią, że dzieci w MOW-ie mają lepiej, niż ich dzieci. Faktycznie, mają więcej wyjazdów, wszystko zapewnione, mają masę integracyjnych aktywności.
Natomiast trzeba zdać sobie sprawę, że my nie mamy tutaj tylko chłopaków z rodzin tzw. patologicznych, dysfunkcyjnych. Są też chłopcy z bardzo dobrze sytuowanych rodzin. Zaczęliśmy przyjmować dzieciaki, które są uzależnione od komputera. Okazuje się, że jak z tego wychodzą, to siedząc w izbie izolacyjnej, mają wszystkie objawy jak przy wyjściu np. z mefedronu, przy którym nie używamy farmakologii czy detoksykacji.
Co zatem może zrobić rodzic? Wzmacniać swoje dziecko i wymagać od niego. Być z nim. Masa tych dzieciaków w ogóle nie zna swoich rodziców, bo nie było relacji. I rodzice też często nie znają swoich dzieci. Chłopak wychodzi na przepustkę, matka dzwoni i mówi: „Co wyście z naszym dzieckiem zrobili”. Pytamy: „A co się stało?”. I słyszymy: „No bo ugotował nam obiad i powiedział że nas kocha. Wyście go podmienili”. No nie podmieniliśmy. Po prostu staramy się stworzyć mu dom. Chcemy, żeby oni poczuli się kochani, a nie jedynie to słyszeli. Oni mogą się przez to kształtować.
Oni potrzebują facetów, którzy pokażą im inną męską stronę życia. Nie że jak będziesz brał, to jesteś fajny, a jak nie będziesz brał, to jesteś do niczego i jak nie popełnisz przestępstwa, to jesteś frajerem. Przyjeżdża np. do nas taka wspólnota, jak Droga Odważnych na rekolekcje i chłopcy mają szczeny w dół. Są kupieni od razu – w tym dobrym znaczeniu.
Oczywiście dużo w tym wszystkim zależy od rodziców. Zdarzają się rodziny niewspółpracujące i to jest droga przez mękę. Wypracujemy coś w ciągu dnia, chłopak wieczorem dzwoni do mamy i wszystko trzeba zaczynać od nowa.
Najważniejsza walka – o ich dusze
Kościół w Polsce bywa już bardzo często postrzegany jako instytucja patologiczna. Czy działalność ośrodków, takich jak wasz, może się przyczyniać do ratowania tego wizerunku?
Jedna z mam naszych podopiecznych powiedziała: „Na pewno do pedofilów biedny syn został posłany i nie wiadomo co z nim robią”. Bywamy więc stygmatyzowani i cały czas jesteśmy z wielu stron obserwowani.
Czy to, co robimy, rozjaśnia obraz Kościoła? Opinie mamy na razie dobrą (śmiech). Nasi wychowankowie bardzo dużo działają w wolontariacie. Tutaj w rejonie wszyscy są znani, bo oni czytają bajki w przedszkolu, jeżdżą jako drużyna pożarnicza, robią szkolenia od przedszkola do MOW-ów z pierwszej pomocy, startują w biegach, pomagają niepełnosprawnym dzieciom. Ludzie to widzą i wiedzą, że to jest MOW prowadzony przez księży.
Zawsze im powtarzamy: „Nie musicie być geniuszami, ale chcemy, żebyście kochali swoje dzieci, kochali swoje żony, żebyście byli dobrymi rodzicami”. Od kuchni to jest nieustanna walka. Czasami wyjemy do księżyca i mamy dość, ale wiemy, o co walczymy. Walczymy o dusze tych chłopaków.