„Wizyta duszpasterska często jest fasadą, której nie lubię i nie chcę. Lepiej jest pójść do niewierzącego, który gra w otwarte karty, niż do tego, któremu się wydaje, że jest wierzący” – mówi ks. Jarosław Bordiuk, wikariusz parafii pw. św. Marka Ewangelisty na warszawskim Targówku.
Kolęda: stres już nie paraliżuje
Jarosław Kumor: Czekaniu na księdza, który ma przyjść z wizytą duszpasterską, najczęściej towarzyszy stres. A czy ksiądz się stresuje kiedy wychodzi na tę wizytę?
Ks. Jarosław Bordiuk: W moim przypadku tak. Zwłaszcza dzisiaj, kiedy ludzie różnie myślą o księżach. Inny stres towarzyszył mi tuż po święceniach, bo coś robiłem po raz pierwszy, a inny jest dzisiaj. Jestem ósmy rok księdzem i ten stres nie paraliżuje, ale jest on raczej podyktowany specyfiką naszych czasów. Zastanawiam się na przykład: a może mnie nagrywają?
Miał ksiądz podejrzenia, że ktoś nagrywa?
Mnie konkretnie coś takiego chyba się nie przydarzyło, ale przyznaję, że mam z tyłu głowy, że coś takiego może mieć miejsce. Na YouTubie jest mnóstwo filmów o kolędzie. Jedne wyśmiewają, inne to poradniki, jak się zachować. Kiedyś widziałem też film z ukrytej kamerki, ale został już usunięty.
Miałem jedną sytuację, przy której nie zdziwiłbym się, gdyby była nagrywana. Człowiek wzbudził moje zaufanie i współczucie. Wyglądał na osobę samotną, zwierzał się. Kiedy wyszedłem i zamknęły się drzwi, usłyszałem hałas, śmiechy i podniesione głosy. Kilka osób cieszyło się, że udało się mnie wkręcić. To były przysłowiowe jaja. Zasmuciło mnie to i zniechęciło.
Boi się ksiądz słownej agresji? O to chyba dzisiaj dość łatwo.
Uodporniłem się. Dziś wstawiając złą ocenę uczniowi na katechezie, też można usłyszeć wulgaryzmy. Musiałem się z tym oswoić. Nie dałoby rady inaczej żyć.
Najgorsza jest powierzchowność
A zdarza się, że coś księdza dziwi w zachowaniu ludzi, którzy ze szczerego serca przyjmują po kolędzie?
Trudno mi wskazać coś konkretnego. Po prostu kolęda to jest rollercoaster. Wchodzisz w jedne drzwi, a tam są ludzie, którzy zawstydzają cię swoją pobożnością. Wchodzisz w drugie i spotykasz wdowę, która się przy tobie rozpłakuje. Wchodzisz w trzecie i słyszysz: „weź sp…alaj”.
Rozumiem, o co chodzi w tym pytaniu i powiem o czymś, co mnie nie dziwi, ale jest dla mnie największym problemem kolędy: powierzchowność. Ona najczęściej dzieje się na takiej zasadzie, że ksiądz ma wejść, krótko odprawić swoje i pójść. Nikt w danym mieszkaniu nie jest przygotowany i chętny, żeby się dokonało coś więcej.
Zapadło mi w pamięć jedno takie spotkanie. Wchodzę i widzę, że gospodarze są usztywnieni, żeby nie powiedzieć źli. Widzę, że już na wejściu jestem winny. Po kilku moich pytaniach zaczęli mówić, że kiedyś był po kolędzie ksiądz, który ich źle potraktował i nagle się okazuje, że mogę dziś z nimi porozmawiać i to odkręcić. Natomiast gdyby to się odbyło na zasadzie wpuszczenia mnie tylko po to, żeby kartoteka się zgadzała i nie było np. problemu przy pochówku, byłoby słabo.
Rozumiem, że to jest objaw tej powierzchowności: grunt, żeby w kartotece wszystko się zgadzało.
Tak. Zdarza się, że komuś przede wszystkim na tym zależy. Z jednej strony ręce opadają, ale z drugiej nie dziwię się, bo ktoś tak kiedyś tych ludzi wychował.
Nie zaczynam modlitwą
Próbuję się ksiądz przez tę powierzchowność w jakiś sposób przebijać?
Po prostu patrzę, z kim rozmawiam. Przede wszystkim nie zaczynam wizyty duszpasterskiej od modlitwy. Ludzie na początku przeważnie stoją na baczność. Zresztą, byłem przecież po tej drugiej stronie i wiem, jak to najczęściej wygląda. Pamiętam, jak z siostrą biegaliśmy do wizjera i patrzyliśmy – idzie czy nie idzie?
Wchodzę zatem do domu. Podaje wszystkim rękę, siadam i pytam, czy pogadamy chwilę. Jeżeli da się zagaić temat, to gadamy. Na pewno nie w stylu: “Czy macie do mnie jakieś pytania?”. Albo: "Czego oczekujecie od swojego duszpasterza?”. Taka rozmowa nic nie przynosi. Nikt nigdy nie ma żadnych pytań. Nikt niczego nie oczekuje. A nawet jeśli, to syn nic nie powie przy matce, a żona przy mężu. Pytam najczęściej o mało istotne rzeczy. Gospodarze widzą wtedy, że ja przyszedłem z nimi po prostu porozmawiać jak człowiek. Wtedy niektórzy się otwierają.
A część ludzi nie potrafi inaczej i oczekuje rytuału, który co rok się odbywa. Jeśli się orientuję, że oni nie chcą więcej, robię swoje: modlitwa, koperta, “szczęść Boże”, “dziękuję państwu za przemiłą wizytę”, “dziękujemy za przemiłego księdza”. I domyślam się, że jak wychodzę, to cieszą się, że na rok mają spokój. To jest fasada i mnie osobiście to zawstydza. Zwyczajnie tego nie lubię.
Rozumiem, ale też wyobrażam sobie, że ten brak modlitwy na początku może budzić kontrowersje…
Domyślam się. Tym bardziej, jeśli powiem, że w wielu domach w ogóle nie odmawiam modlitwy. Ktoś pomyśli: “Jak to? To tak można? Co to za ksiądz?”. Ale jeśli ja się pytam ludzi, czy w ogóle się modlą, a oni mówią, że nie, to zmienia to dla mnie postać rzeczy. Pytam wtedy, czy chcą, żebym się z nimi pomodlił i niektórzy mają odwagę powiedzieć, że nie. Zdarzają się też osoby, które na pytanie o modlitwę mówią, że są niewierzące. Po co mam wtedy robić teatr?
Możemy oczywiście zmówić Ojcze nasz i ktoś to wyrecytuje na stresie, z księdzem, przy członkach rodziny. Możemy sobie wyobrazić, jaka to jest głębia. Zamiast robić coś, czego człowiek nie chce, staram się z nim spotkać.
Kolęda to szkoła pokory i wdzięczności
Ksiądz oczywiście mówi tylko za siebie, ale chyba nie pomylę się, jeśli powiem, że kolęda idzie w tę stronę: mniej masowości, więcej spotkań.
Tak, i dodałbym jeszcze, że to jest szkoła pokory dla nas, księży. Oczywiście wszystko zależy od tego, jaką mamy parafię i jacy ludzie w niej mieszkają. Inaczej jest na wsi, inaczej na warszawskich blokowiskach. Są parafie, gdzie chodzi się od drzwi do drzwi i w bloku wpuści księdza na przykład pięć rodzin. Już nie wchodzisz wtedy “na pewniaka” i nie wypytujesz o praktyki. Ty jesteś wdzięczny, że w ogóle ktokolwiek cię wpuścił. Uczysz się tej wdzięczności wobec ludzi.
Lubi ksiądz wejść do osób niewierzących?
Bardzo. Często nie ma wtedy oczekiwań i konwenansów. Człowiek jedzie z tematem, mówi swoje “ale” i można porozmawiać. Lepiej jest pójść do niewierzącego, który gra w otwarte karty, niż do tego, któremu się wydaje, że jest wierzący.
Reasumując, grunt to postawić w każdej sytuacji na relację, dostrzec człowieka – tak jak Jezus. On widział człowieka bez względu na to, kim ten człowiek był.
Tak, ale jest pewne zagrożenie dla takiej postawy. Zdarza się nam, księżom, uciekać od relacji z ludźmi w podkręcanie im wymagań. Myślimy, że jak będziemy rygorystyczni, to będzie to antidotum na postępującą laicyzację. My mamy być rygorystyczni, jeśli chodzi o posługę sakramentalną, ale nie możemy tracić relacji z człowiekiem. Kolęda jest dla mnie właśnie tym miejscem, gdzie mogę w te relacje wchodzić i je budować.