separateurCreated with Sketch.

„To był cud”. Z wielkiego pożaru ocalały tylko relikwie św. o. Pio

zgliszcza po pożarze kościoła

Zdjęcie ilustracyjne

whatsappfacebooktwitter-xemailnative
whatsappfacebooktwitter-xemailnative
Był rok 2004. Drewniany kościół św. Łukasza Ewangelisty w Warszawie płonął jak pochodnia. Od gorąca popękały szyby w barakach oddalonych o kilka metrów. Mimo to relikwiarz św. o. Pio przetrwał nienaruszony.

Był rok 2004. W dniu liturgicznego wspomnienia św. o. Pio – 23 września – do parafii św. Łukasza przy ul. Górczewskiej na Bemowie uroczyście wprowadzono relikwie słynnego włoskiego stygmatyka. Kilka godzin później, 24 września, około godziny 5.30 rano, w kościele wybuchł ogromny pożar. Ogień błyskawicznie objął cały budynek.

Mimo intensywnej akcji warszawskich strażaków nie było żadnych szans, aby uratować drewniany obiekt. Wewnątrz płonącego kościoła była szafa, a w niej naczynia liturgiczne oraz sprowadzone kilka chwil wcześniej relikwie św. o. Pio.

"Ciągle wraca to wspomnienie"

To był prawdziwy wstrząs dla kapłanów i parafian. Drewniany kościół, który funkcjonował od 1991 roku, w ciągu kilku chwil doszczętnie spłonął. Ks. Jan Popiel, który od 1998 roku pełni tam funkcję proboszcza, do dziś z bólem wspomina tamto wydarzenie: "Nie ma dnia, żeby do mnie nie wracało tamto wspomnienie. To było dla nas wszystkich dramatyczne przeżycie. Tak z perspektywy czasu patrząc, nie wiem skąd miałem siłę, żeby jeszcze podtrzymywać na duchu parafian. Bo sam bardzo mocno to przeżyłem. To było coś niezwykle bolesnego. A parafianie przychodzili do mnie i patrząc jeszcze na dogorywającą świątynię pytali: "Co teraz z nami będzie?", "Gdzie będziemy się modlić?" – wspomina proboszcz.

Nie było co gasić...

Kiedy przyjeżdża straż pożarna, zawsze szuka zarzewia ognia, by zlokalizować początek pożaru. W tym przypadku nie było co gasić – wspomina ks. Popiel. "Cały kościół, na całej długości, płonął od środka. Kilkanaście wozów staży pożarnej było zgromadzonych wokół i polewali go wodą, czekając aż się spali. To polewanie miało tylko pomóc, by ogień nie przeniósł się na drewnianą dzwonnicę stojącą obok, i to się udało. Ona stoi do dziś. Strażacy chronili też metalowe baraki, stojące trzy metry od świątyni, w których mieszkaliśmy. W tych barakach popękały szyby. Ja miałem blisko ściany komputer i on się stopił. Wszystko, co było plastikowe, to się potopiło. Taka była temperatura i oddziaływanie ognia" – wyjaśnia ks. proboszcz.

To było podpalenie

Po uroczystości wprowadzenia relikwii św. o. Pio, jeszcze do ostatnich kursów autobusowych ludzie przychodzili, żeby się modlić. Około północy proboszcz zamknął kościół. Drewniany obiekt ma specyficzne wymagania dotyczące bezpieczeństwa. Pojawiały się oczywiście pytania, czy przyczyną pożaru nie było czasem zwarcie instalacji elektrycznej. Ks. Jan Popiel jest pewien, że ogień pojawił się w inny sposób. Zresztą eksperci badający zdarzenie stwierdzili oficjalnie, że przyczyną pożaru było umyślne podpalenie.

"Instalacja elektryczna była tak skonstruowana, że działał tylko alarm zasilany awaryjnie. Natomiast wszystko, co było zasilane prądem, było wyłączane na noc jedną wajchą. Ona odcinała wszelki dopływ prądu" – podkreśla proboszcz.

"Na drugi dzień po pożarze komendant straży pożarnej pokazał mi, w jaki sposób ci źli ludzie podpalili kościół" – dodaje ks. Jan. "Została nalana ciecz łatwopalna do środka i został poprowadzony długi lont aż do ogrodzenia. Dlatego kościół płonął od środka" – wyjaśnia kapłan.

Sprawców podpalenia do dziś nie ustalono. Po kilku miesiącach śledztwo zostało umorzone.

Relikwie o. Pio w cudowny sposób ocalały

Następnego dnia po pożarze, około południa, strażacy pozwolili księżom wejść na teren pogorzeliska. Jeden z kleryków wszedł w miejsce, gdzie wcześniej była zakrystia. Po chwili przybiegł do proboszcza mówiąc: „Relikwie ocalały!”.

Jak wspomina ks. Popiel: „W szafie, w której stały naczynia liturgiczne, wszystko uległo zniszczeniu. Trudno mówić o spaleniu metalowych naczyń, ale one były powyginane i bezpowrotnie uszkodzone. Obok tych kielichów stał zwykły, najzwyklejszy relikwiarz. Była w nim szybka i za szybką maleńka karteczka z napisem: „San Padre Pio” i relikwie. Ten relikwiarz się tylko okopcił, a nawet ta szybka nie pękła. Kilka metrów od kościoła – w naszym baraku, który był wówczas plebanią – popękały szyby i powytapiały się niektóre elementy, a tam się nic nie stało. Nadal jest widoczny ten napis. To był cud” – zaznacza ks. proboszcz.

Budowa murowanej świątyni nadal trwa

Innym wymownym znakiem dla parafian jest fakt, że w stanie nienaruszonym ocalała także drewniana grota Matki Bożej i osłaniająca ją brzoza, która stała pomiędzy palącym się kościołem a plebanią. Plebania wprawdzie nie została spalona, ale jej stan od strony kościoła był dużo gorszy niż drzewo i drewniana grota Maryi.

Dzięki ofiarności i zaangażowaniu parafian oraz pomocy władz lokalnych udało się wybudować tymczasową kaplicę na dziedzińcu nowej, murowanej plebanii. Już w grudniu 2004 roku pierwszą mszę świętą, pasterkę, odprawił tam ówczesny prymas Polski kard. Józef Glemp. Budowa murowanej świątyni trwa od 2001 roku. Obecnie budynek jest w stanie surowym. Wciąż potrzebne są fundusze na wykończenie wnętrza.

W tymczasowej kaplicy na terenie plebanii znajdują się dwie pamiątki po pożarze. To zwęglony krzyż oprawiony w nowe ramy oraz te same relikwie św. o. Pio – dziś wystawione już w nowym relikwiarzu.

Newsletter

Aleteia codziennie w Twojej skrzynce e-mail.

Top 10
See More
Newsletter

Aleteia codziennie w Twojej skrzynce e-mail.