separateurCreated with Sketch.

Paweł Bębenek i niezwykła „Jutrznia za Nienarodzonych” [nasz wywiad]

Jutrznia za nienarodzonych w Krakowie-Łagiewnikach
whatsappfacebooktwitter-xemailnative
whatsappfacebooktwitter-xemailnative
– Noszę w sobie refleksję, że strata dziecka nie zawsze musi być fizyczna i dosłowna. Czasem strata może wynikać z zaniedbanych czy wręcz przerwanych relacji – mówi Paweł Bębenek, krakowski dyrygent i kompozytor muzyki liturgicznej.

Karolina Krawczyk: Jesteś autorem Jutrzni za Nienarodzonych, modlitwy, która w sposób szczególny dotyka tematu śmierci, utraty dziecka. 

Paweł Bębenek: Osoby, które poprosiły mnie o przygotowanie modlitwy za nienarodzonych, dały mi wolną rękę w wyborze formy i treści. Postanowiłem więc nawiązać do Liturgii godzin, do jutrzni. Ona kojarzy się nie tylko z początkiem dnia, ale też z początkiem życia. Jeden promień o wschodzie słońca wydaje się mało znaczący, ale tak naprawdę rozświetla dzień. Światło jest życiodajne! Tak samo to „z wysoka wschodzące Słońce”, Jezus, rozświetla naszą ciemną, często pogrążoną w mroku, rzeczywistość.

W jednej z naszych rozmów mówiłeś, że Jutrznia… jest dziękczynieniem. To zaskakujące stwierdzenie, zwłaszcza gdy mówimy o modlitwie wykonywanej między innymi w Dzień Dziecka Utraconego.

Ja szczęśliwie nie mam doświadczenia utraty dziecka, czwórka naszych dzieci urodziła się zdrowa. Mam jednak wiele bliskich osób, których dzieci zmarły. Znam też osoby, którym lekarze doradzali aborcję, znam kobietę, która obwiniała się o to, że poroniła, że nie była w stanie urodzić dziecka. A przecież to nie była jej wina. Zdaję sobie sprawę z tego, że to bolesne doświadczenie, że te rany krwawią bardzo długo.

Z tymi bliskimi mi osobami staramy się dziękować za życie ich dzieci. Za to, że była choć krótka chwila, kiedy byli razem, że mama czuła się mamą, a tata tatą. To trudne doświadczenie, ale jak nie dziękować za dar życia? Od takich ludzi możemy uczyć się tego, jak być rodzicami.

Jak przejść od żalu i rozpaczy do dziękczynienia? Świadectwo twoich bliskich pokazuje, że jednak jest to możliwe.

Na pewno ich przeżywanie straty nie było jednorodne. Każdy przechodzi to w inny sposób. Niektórzy potrzebują terapii, zwłaszcza mamy. Są też tacy, którym pomaga muzyka. Dlatego postanowiłem do Jutrzni… wybrać psalmy, bo one pomagają – chyba najbardziej ze wszystkich tekstów biblijnych – wyrazić emocje, które są w człowieku. Dzięki psalmom możemy wyśpiewać rozpacz, tęsknotę, gniew, żal, smutek…

Do wykonania Jutrzni… zaprosiłeś osoby, które mają za sobą doświadczenie straty dzieci.

Tak, to prawda. Myślę, że oczywistym wyborem było to, że zaproszę Marysię Krawczyk jako solistkę do tego projektu. Są też z nami Iza i Łukasz, których dzieci zmarły. Kto bardziej, jeśli nie osoba, która wie, o czym śpiewa, wyrazi emocje zawarte w psalmach? Najpiękniejsza muzyka jest wtedy, kiedy jest prawdziwa. Ja tego nie potrafię zrobić, bo moje dzieci szczęśliwie żyją w zdrowiu i radości. 

Opowiedz, proszę, jak poznałeś Izę i Łukasza.

Spotkaliśmy się na koncercie uwielbieniowym w Licheniu. Iza i Łukasz zapisali się do grupy chóralnej, którą prowadziłem wraz z Ewą Sykulską. Spotkanie było intensywne, bo staraliśmy się wyrównać poziom wszystkich chórzystów, żeby to brzmienie było spójne. Jednak Iza miała w sobie coś takiego, że nie potrafiła dostosować się ze swoim głosem do reszty grupy. Była w swoim śpiewie tak ekspresyjna, widać było, że żyje tym, co śpiewa.

W sercu miałem głębokie przynaglenie: Nie przeszkadzaj jej. I poszedłem za tym, co usłyszałem w sercu, bo uważam, że dobro człowieka zawsze powinno być nadrzędne wobec brzmienia chóru.

W czasie naszej rozmowy Iza i Łukasz przyznali, że śpiew jest dla nich najlepszą terapią. Są bowiem rodzicami, którzy stracili dziecko już po narodzinach. Długo nie mogli się z tym pogodzić, szukali pomocy u specjalistów. Mieli też w sobie ogromne pragnienie, by swój ból uleczyć właśnie poprzez muzykę. Założyli więc scholę w parafii, zaczęli organizować koncerty uwielbieniowe. Muzyka okazała się dla nich wsparciem w procesie terapii.

Niestety, oprócz utraty dziecka, doświadczyli także nieprofesjonalnego zachowania ze strony lekarza, który powiedział im, że to ich wina, że ich dziecko nie żyje. Aż trudno to sobie wyobrazić. Po jakimś czasie urodziło im się kolejne dziecko, które – ze względu na chorobę genetyczną – żyło zaledwie kilka miesięcy. To był dla nich potężny cios.

Postanowili jednak prowadzić negocjacje ze Stwórcą. I chyba im się to udało, bo ich trzecie dziecko, Łucja, żyje i ma się świetnie. W ich przypadku psalmy, które śpiewają, pomagają im wyrazić uczucia, jakie się w nich kłębią – ból, poczucie straty, ale też radość.

Cieszę się, że wtedy posłuchałem serca i nie przeszkadzałem Izie, bo okazało się, że tam jest „coś więcej”. Ponieważ oni podzielili się ze mną swoją historią, uważałem, że moim obowiązkiem jest ich zaprosić do Łagiewnik na kolejne wykonanie Jutrzni. I faktycznie, będą z nami śpiewać w Sanktuarium Bożego Miłosierdzia.

Kim są pozostali wykonawcy?

Zawsze marzyłem o tym, żeby stworzyć w Krakowie chór. Długo z tym zwlekałem, bo to był krok, który wymagał nie lada odwagi. Chodzi przecież o jeden dodatkowy wieczór poza domem… Przy moim trybie życia i pracy wymaga to wielkiej logistyki.

Kiedy wyobrażałem sobie ten chór, zależało mi na tym, żeby to nie była tylko grupa ludzi, która w piękny sposób wykonuje muzykę sakralną czy liturgiczną. Przede wszystkim marzyłem o tym, żeby to byli ludzie, którzy tą muzyką się modlą. I rzeczywiście chórzyści Animabile – bo tak nazywa się nasz chór – to ludzie zaangażowani w życie Kościoła, nie są tutaj z przypadku.

Może nie mają wykształcenia muzycznego, praca z nimi trwa troszeczkę dłużej, ale ich zaangażowanie, wiara są jednoznaczne. To zespół bardzo różnorodny, ale jednocześnie taki, który potrafi cieszyć się swoją obecnością. Jakiś czas temu okazało się, że próby chóru mogą odbywać się u bernardynów pod Wawelem. Mamy tam przepiękną aulę, jest świetna akustycznie. Ale wyobraź sobie, że czasem spotykamy się w naszych domach i tam mamy próby.

Niesamowite!

Tak, bo ci ludzie są zżyci ze sobą. Trudno nam się rozstać, bo tego czasu poza próbami jest niewiele – każdy z nas ma swoje zajęcia, pracę, ktoś studiuje, ktoś ma rodzinę. Widzę, jak ci ludzie tęsknią za sobą, jak zawiązują relacje. Marzę o tym, żebyśmy kiedyś zaczęli śpiewać w hospicjach, w więzieniach…

Brzmi jak plan na głoszenie Dobrej Nowiny.

Wierzę, że poprzez śpiew można się modlić, rozwijać się duchowo, ale też mówić o Prawdzie. Połączenie dźwięków i Słowa Bożego daje piorunujące efekty, także te duchowe. Doświadczam tego, że muzyka może być drogą modlitwy, dziękczynienia, spotkania z Panem Bogiem.

Wspominałeś kiedyś, że ty osobiście Jutrznię… wykonujesz w intencji swoich dzieci.

Tak. Dla mnie to okazja do dziękczynienia za ich życie. Polecam każde z moich dzieci, choć trójka z nich jest już dorosła. Wierzę, że Pan Bóg jest Królem czasu, że leczy też pewne rany, których w rodzicielstwie nie da się uniknąć.

Noszę też w sobie refleksję, że strata dziecka nie zawsze musi być fizyczna i dosłowna. Czasem strata może wynikać z zaniedbanych czy wręcz przerwanych relacji. Jako ojciec czwórki widzę, że wychowanie dzieci nie jest łatwe. Czasem chętnie bym się na nowo przyjrzał temu, jakim jestem ojcem, chciałbym naprawić jakieś błędy. Teraz zwłaszcza mój najmłodszy syn, Karol, uczy mnie tego, żeby dbać o więzi w naszej rodzinie.

Wróćmy jeszcze do metafory światła i wschodu słońca. Nie mogę odpędzić się od myśli, że życie dzieci utraconych, choć tak krótkie, może być dla rodziców oknem na Światło, na Jezusa. Jakąś drogą – trudną, wyboistą – ale prowadzącą do spotkania z Bogiem.

To nie są łatwe rozważania. Na pewno każdy z tych rodziców zadał sobie pytanie „dlaczego?”. To jest tajemnica, której ja nie jestem w stanie pojąć. A z drugiej strony widzę, ile dobra, w kontekście cierpienia tych rodzin, dzieje się na świecie. Nie chciałbym zostać źle zrozumiany – to nie jest tak, że instrumentalnie traktuję dzieci czy rodziców. Nie wierzę też, że Pan Bóg celowo zsyła dzieci na ziemię tylko po to, żeby zaraz umarły. Pan Bóg taki nie jest.

Tomek Wojnowski, mój przyjaciel, prowadzi w Łodzi hospicjum dla dzieci. Całkiem niedawno w Kalwarii Zebrzydowskiej powstał Dom Życia, ośrodek dla rodziców, którzy dowiedzieli się o nieuleczalnej chorobie dziecka lub którzy dziecko stracili. Widzę, że cierpienie wyzwala w ludziach dobro, uczy nas człowieczeństwa i relacji. Wierzę, że Pan Bóg daje nam też siłę do tego, byśmy byli dla siebie dobrzy nawet w tak trudnych okolicznościach.

Newsletter

Aleteia codziennie w Twojej skrzynce e-mail.

Top 10
See More
Newsletter

Aleteia codziennie w Twojej skrzynce e-mail.