Zofia Posmysz (1923–2022) w 1942 roku trafiła do obozu Auschwitz-Birkenau, gdzie spędziła 964 dni. Potem przewieziono ją do Ravensbrück i dalej do Neustadt-Glewe. Po wojnie skończyła polonistykę na Uniwersytecie Warszawskim, pracowała m.in. w Polskim Radiu, współtworząc słuchowisko „W Jezioranach”. Napisała m.in. „Wakacje nad Adriatykiem”, „Pasażerkę” (przeniesioną na ekran w reż. A. Munka i W. Lesiewicza oraz na deski opery) czy „Chrystusa Oświęcimskiego”. W 2020 roku została odznaczona Orderem Orła Białego.
Dominika Cicha-Drzyzga: Powiedziała pani kiedyś: „Mama widziała Boga w każdym zjawisku. Gdy na niebie pojawiał się księżyc w pełni, brała mnie do okna i pokazywała. Przykładała usta do mojego ucha i szeptała: widzisz? Bozia świeci”. Od niej zaczerpnęła pani wiarę?
Zofia Posmysz: Myślę, że od przodków mojej mamy. Pochodziła ze wsi, jej rodzice byli rolnikami. Dziadek grał na skrzypcach, jego syn na helikonie, takiej dużej trąbie, która zawsze 15 sierpnia towarzyszyła pielgrzymkom do Kalwarii Zebrzydowskiej. To było cudowne! Dziadek rok w rok zaprzęgał swojego siwka do wozu i wyruszaliśmy w drogę. „Gwiazdo śliczna, wspaniała, Kalwaryjska Maryja, do Ciebie się uciekamy, o Maryja, Maryja…” – do dziś pamiętam te pieśni. I właśnie w Kalwarii doznałam chyba pierwszych religijnych przeżyć. Tłumaczyłam sobie wtedy, że to anioł działał albo św. Gabriel. Miałam cztery lata.
Niewiele!
Do dzisiaj to pamiętam. Wśród kaplic była kaplica III upadku. Mama zaprowadziła mnie do niej po przedpołudniowych nabożeństwach, siadłyśmy w drugim rzędzie. W ołtarzu była figura Jezusa pod krzyżem – wtedy odbierałam ją jako żywego człowieka. Robiła na mnie ogromne wrażenie. Wpatrywałam się wciąż w tego Jezusa… W pewnym momencie wydawało mi się, że On odwraca głowę. Krzyknęłam: „mamusiu, Bozia wstaje!”. Mama mnie uciszyła. Ale po chwili ja znowu krzyczę: „mamusiu, Bozia wstaje!”. Ludzie odwrócili się, zaczęli patrzeć na figurę. Nie ruszała się. Ucichło wszystko. To było moje pierwsze takie przeżycie metafizyczne. W takim duchu byliśmy wychowani. Ale co zadecydowało o moim przeżyciu Oświęcimia, to chyba ksiądz, który w szkole im. Zbigniewa Oleśnickiego w Krakowie uczył nas religii.
Co mu pani zawdzięcza?
Był surowy, trochę się go bałyśmy. W szóstej klasie, kiedy zdawało się do szkoły średniej, powiedział nam, że więcej się nie zobaczymy, bo przechodzi do innej parafii. „Ale, dziewczynki – powiedział – ja wam coś poradzę. Żebyście przez 9 miesięcy, każdego pierwszego piątku miesiąca, przystępowały do spowiedzi i Komunii Świętej”. Ja byłam dzieckiem dosyć śmiałym. Zapytałam: „A dlaczego, proszę księdza?”. Popatrzył na mnie i zamiast skarcić, mówi: „Dlatego, moje dziecko, że ktoś, kto odbędzie taką nowennę, ma gwarancję u Pana Boga, że nie umrze bez sakramentów”. Odbyłam tę nowennę i gruntownie o niej zapomniałam.
Aż do Oświęcimia.
W pierwszych dniach, kiedy już byłyśmy zorganizowane w grupy robocze i wychodziłyśmy do pola do strasznie ciężkiej roboty, zobaczyłam na drutach wiszącą więźniarkę. Te, które nie mogły wytrzymać, popełniały samobójstwo. I wtedy mi się przypomniało: ona umarła tutaj, bez sakramentów.
A w obozie dostępu do sakramentów pani nie miała.
Unikałam rzeczy, które powinny się skończyć gruntownym pobiciem albo jeszcze gorzej, wyrokiem śmierci. Tak przetrwałam obóz, aż do momentu, kiedy nastąpiła zmiana obsługi obozowej z mężczyzn na kobiety. Do naszego bloku wtargnął szef kuchni, powiedział coś blokowej, a ona zarządziła ustawienie się przed blokiem w szeregach. Nie wiem dlaczego, ale stanęłam w pierwszej linii. Byłam tak cwana, że zwykle stawałam w środku, nie po bokach – nie blisko psa i esesmana. A tamtego razu esesman szedł i wskazywał: ty, ty, ty. Wybrał dziesięć dziewczyn, mnie też. Nie wiedziałyśmy, dokąd pójdziemy.
Okazało się, że to praca w obieralni kartofli!
Siedząca, blisko kuchni. Kucharki nieraz potrafiły wynieść kawałek chleba albo zupę w garnuszku. Już nie było takiego głodu. Dostałam się na blok kuchenny, miałam pryczę jednoosobową, raz na tydzień nas prowadzili do łaźni. Za każdym razem, kiedy coś się działo, ja sobie powtarzałam: ja tu nie umrę, tu nie ma sakramentów. I to pomagało. Różnie różni tłumaczą. Ci co nie wierzą, mówią, że byłam cwana. A ja tak przeżyłam przewiezienie w styczniu 1945 roku do Niemiec, trzydniowy marsz do pierwszej stacji, trzy tygodnie w Ravensbrück, przewiezienie do Neustadt-Glewe, gdzie wyzwoliła nas armia amerykańska. Stamtąd wracałyśmy pieszo do Polski, droga trwała 3 tygodnie. To też były niebezpieczne sprawy, Armia Czerwona… No i tak się stało – przeżyłam.
W obozie siły dodawał też pani „Chrystus Oświęcimski” – medalik w kształcie miniaturowego ryngrafu. Ofiarował go pani Tadeusz, więzień, o którym mówi pani: najważniejszy człowiek w moim życiu.
To było wtedy, kiedy aufzejerka Franz wybrała mnie do pracy w buchalterii. Nie wiedziała, że byłam w szkole handlowej, znałam już trochę prowadzenie ksiąg, uczyłam się niemieckiego. Kiedy zapytała, czy jest jakaś Polka, która rozumie niemiecki, kapo, której polecenia czasem tłumaczyłam, wskazała na mnie. Franz zapytała mnie: – Skąd zna pani niemiecki? (zwracała się do więźniów per „Sie”) – Ze szkoły, aus der Schule – odpowiedziałam. – Pani będzie szrajberką. I tak mnie zaangażowała na prowadzącą księgi buchalteryjne. Ostatnie 9 miesięcy w 1944 roku przeżyłam jako szrajberka.
Co pani pisała w tych księgach?
Wyliczałam dekagramy, na przykład kaszy, chleba, kaszanki, kartofli, na osobę. W ten sposób gotowało się zupę. Opanowałam to, ale nie bez pomocy więźnia, którego ta aufsehrin „pożyczyła”, żeby mnie nauczył. Miał mnie wprowadzić, jak się oblicza porcje na duży kocioł. Tadeusz nauczył mnie takiego obozowego prowadzenia. Odegrał ogromną rolę w moim życiu, mimo że widziałam go tylko trzy razy – potem został rozstrzelany.
Zdążył przekazać pani ten medalik, który do dziś czasem trzyma pani w rękach.
Przyniósł dwa medaliki. Jeden był z Matką Boską Szkaplerzną, ja wybrałam Chrystusa.
Na jego odwrocie widać jeszcze napis „Oświęcim 1943”.
Wykonany był w obozie. Niemcy chcieli wykorzystać to, co odbierali Żydom wiezionym do gazu. Wyrzucali ich z pociągów, wszystkie bagaże musieli zostawić. A w bagażach była nieraz biżuteria, jakieś złoto, srebro. Więc esesmani stworzyli w obozie męskim pięcioosobową pracownię biżuterii. Więźniowie wykonywali różne rzeczy dla esesmanów. Ale Polacy, jak to Polacy, robili również nielegalnie takie rzeczy, ryzykując życie. W ten sposób powstał ten medalik.
Udało się go pani ukryć, np. w bucie!
Jak był mankiet, to się go wkładało i zaszywało. W bloku miałam łóżko na najwyższej półce, więc chowałam go też w szczelinie dachu. Bałam się bardzo. Raz był zagrożony okrutnie! Czasem pracowałam w nocy – gotowało się tzw. herbatę dla tych, co ruszały do pola. Wtedy pozwalałam sobie ten medalik zabierać ze sobą, bo się do niego modliłam. Któregoś razu kocioł obok mnie zaczął gwizdać, że jest za dużo paliwa. Dziewczyna, która się nim opiekowała, wyszła do latryny, więc ja ruszyłam za nią, bo taki był zwyczaj – pomagałyśmy sobie. Akurat się modliłam i trzymałam w ręku ten medalik. Pobiegłam, żeby wygarnąć to, co się paliło, a medalik położyłam na taborecie. Wracam, a przy moim kotle stoi esesman i trzyma medalik w ręku. Ja nie wiem, że ja nie padłam wtedy, nie zemdlałam…
Za to się szło do karnej kompanii!
Nie mówiąc o tym, że można było dostać po pysku. Esesman stoi, trzyma medalik i pyta: is das dein? Czy to twoje? Mówię: tak. Przyjrzał mi się i pyta: bist du katolich? Jesteś katoliczką? Mówię: tak. Co miałam powiedzieć? Przyjrzał mi się i odszedł z tym medalikiem. Mógł z nim pójść do swoich szefów… Ale on przeszedł kotły dookoła, wrócił do mnie, wyciąga rękę i mówi: masz! Nie wiem, czy wtedy płakałam, ale mi głos drżał. Pytam: dlaczego? Dlaczego pan to robi? Też miałam pytania idiotyczne! A on popatrzył na mnie dziwnie i mówi: meine Eltern sind katolisch. Moi rodzice są katolikami. Ja się wtedy rozpłakałam, zaczęłam mu dziękować. Jeszcze mi powiedział na koniec: tylko chowaj go tak, żeby nikt z moich kolegów go nie zabrał. A ja się dowiedziałam cztery dni później, że był to esesman Węgier. No i tak przeniosłam medalik. Teraz sobie myślę, że oddam go do muzeum w Oświęcimiu.
Auschwitz stało się tematem pani życia. Wakacje nad Adriatykiem, Pasażerka, Chrystus oświęcimski… Pisanie pozwoliło uwolnić się od traumy?
To była taka autoterapia. Uwalniałam się od tego, co mi dokuczało, sennych mar. A potem, jak zaczęłam pisać o tym, to się skończyło.
Bez wiary też by się nie udało?
Moja mama nie miała wątpliwości, że to, że przetrwałam i wróciłam, to była ingerencja Pana Boga. Wiara pomogła mi przeżyć nie tylko obóz, ale wszystko, co było potem.
Kiedy pracowałam w radiu, mówiono, żebym wstąpiła do partii. Ja na to: ludzie kochani, ale jak to, Panu Bogu świeczkę, a diabłu ogarek? Jak to będzie, przed południem będę chodziła do kościoła, a po południu na zebranie partii? Nie. Ale byli też ludzie, którzy mi pomagali – bo wszędzie można spotkać człowieka. To co mnie dziś boli, to kiedy widzę, że ludzie wierzący wychowują dzieci tak, żeby miały wolną rękę. Ale dokąd ta wolność prowadzi?
Stwierdziła pani: „Dziś myślę sobie, że rodzice robią dzieciom wielką krzywdę tym racjonalizmem, materializmem. Przecież nie wiadomo, jak się potoczy życie, może przyjdzie katastrofa. Jakiś kolejny Holokaust. W takich sytuacjach silne przeżycia religijne dają siłę. Bez tej busoli – jaką ja miałam – będzie im trudno. Busoli chrześcijańskiej, mistycznej. Naprawdę będzie trudno”.
Mam żal do rodziców. Bo to od nich zależy, żeby dziecko, kiedy np. jest choinka, dowiadywało się, co to jest Boże Narodzenie. I w tej atmosferze i wierze się wychowywało. Ale czasami widzę też np. rzesze młodzieży w Częstochowie, także nie wszystko stracone.
Dziękuje pani Bogu, że tak się potoczyło to życie?
A jak, pewnie! Po całym dniu dziękuję za przeżyty dzień. A jeśli coś dobrego zrobiłam, też dziękuję za to. Kiedy się ma jakieś możliwości i można pomóc, to pomagam. Wspieram np. organizacje pomocy dzieciom, które są w domach opieki. To jest niestety bardzo smutne…
Wiara daje też pani siłę dzisiaj?
Oczywiście. Jak się źle czuję, nie mogę się ruszać, to myślę: Panie Boże, pewnie wiesz, co czynisz…
*Nasze spotkanie z Zofią Posmysz odbyło się w lutym 2020 roku. Niestety, z powodu stanu zdrowotnego bohaterki rozmowy nie udało się autoryzować. Podjęliśmy jednak decyzję – zachowując zasady dziennikarskiej rzetelności – o opublikowaniu wywiadu na łamach naszego portalu. Niech ta trudna prawda służy następnym pokoleniom!