Przekazując darowiznę, pomagasz Aletei kontynuować jej misję. Dzięki Tobie możemy wspólnie budować przyszłość tego wyjątkowego projektu.
Stefania Wernik ma dziś 77 lat, mieszka w Osieku koło Olkusza, jest żoną Jana (od 58 lat), mamą, babcią i prababcią. Pogodna i uśmiechnięta – gdy mówi, w jej oczach zapalają się jasne płomyki. Dorosłe życie ułożyło się jej szczęśliwie, tylko w dowodzie, w miejscu urodzenia ma wpisany adres, który wciąż wywołuje dreszcze: Auschwitz-Birkenau.
Z dostępnych dokumentów wiemy, że w obozie Auschwitz położna Stanisława Leszczyńska przyjęła ponad 3 tys. porodów. Wśród nich jest Stefcia Piekarz.
Stefcia Piekarz w Auschwitz. Pod sercem mamy
W czasie wojny co rusz czegoś brakowało i mama pani Stefanii wybrała się ze swojej miejscowości do rodziców, którzy mieszkali w Osieku koło Olkusza. Był kwiecień, ciepło, miała do pokonania ok. 10 km, ale Niemcy złapali ją w czasie obławy na szmuglerki i razem z nimi aresztowali. Anna nic przy sobie nie miała, jednak dla Niemców to było bez znaczenia. Złapane kobiety zawieźli do Olkusza, stamtąd, po jednodniowym uwięzieniu, do Auschwitz. Anna nie przyznała się, że jest w drugim miesiącu ciąży.
– Kiedy dojechały, na rampie czekała Niemka: „Wiecie, gdzie trafiłyście, zugangi?! Tu jest obóz śmierci! Stąd możecie wyjść tylko przez komin!”. Potem wzięli je do łaźni, ogolili i kazali włożyć pasiaki. Woda cuchnęła, ubranie było sztywne od brudu, drewniane chodaki raniły gołe stopy i były ciężkie – pani Stefania przypomina opowieści mamy.
W dokumentach obozu zapisano: Piekarz Anna, numer 79414, urodzona 13 lipca 1918 r. Do KL Auschwitz przybyła 14 maja 1944 r., miała 26 lat, zakwaterowano ja w baraku numer 11.
Auschwitz. Eksperymenty „anioła śmierci”
Pani Stefania mówi, że na szczęście sama niczego nie pamięta, a mama nigdy nie chciała zbyt wiele mówić o obozie. – Byłyśmy tam razem dwa razy, ale niewiele opowiadała. Dopiero niedługo przed śmiercią, gdy traciła kontakt z rzeczywistością, często krzyczała przez sen: że stoi po kolana w wodzie, że oni idą, że strasznie bolą ją nogi, że jest zimno, że on zabierze jej Stefcię... – mówi pani Stefania, która jako noworodek i niemowlę była poddawana eksperymentom medycznym.
Mama wspominała, że zaraz po urodzeniu Mengele zabierał ją siłą z jej ramion, a gdy ją przynosili, płakała przez wiele godzin i nikt nie mógł jej uspokoić.
Noworodki w Auschwitz. Urodzić się, by umrzeć
„Do maja 1943 r. dzieci urodzone w obozie były w okrutny sposób mordowane: topiono je w beczułce. Po każdym porodzie dochodził do uszu położnic głośny bulgot i długo się niekiedy utrzymujący plusk wody. Wkrótce po tym matka mogła ujrzeć ciało swojego dziecka rzucone przed blok i szarpane przez szczury” – zanotowała w Raporcie położnej z Oświęcimia obozowa położna Stanisława Leszczyńska. Nie było pieluch, środków opatrunkowych, przeciwbólowych ani dezynfekujących. Nie było nawet wody. Stanisława Leszczyńska podaje, że zbierała z kubków niewypite przez więźniarki resztki gorzkich ziół i w tych resztkach obmywała noworodki, a pępowinę odcinała zardzewiałymi nożyczkami.
W sierpniu Anna Piekarz była już na ciężarówce, miała jechać do obozu Ravensbrück. Wtedy jej znajoma Hela powiedziała kapo, że Anna jest w ciąży. Zabrano ją z ciężarówki i przeniesiono do baraku numer 15, skreślono ją też z listy prac ciężkich.
Narodzenie
Poród maleńkiej Stefanii trwał w obozie 3 dni, od poniedziałku do środy. Mama Anna była tak słaba, że nie miała siły rodzić. Niedożywiona, głodna od wielu miesięcy, wychudzona i zziębnięta rodziła w obozowym szpitalu. Nie pamiętała, by ktoś przy niej był, choć wydaje się – na podstawie Raportu... Stanisławy Leszczyńskiej – że rodzącym ktoś zawsze pomagał. Po porodzie chorowała dwa tygodnie i miała dużo mleka, choć nie wiadomo dlaczego – ważyła tylko 28 kg. Kobiety z baraku uszyły dla maleńkiej Stefci ubranka z pasiaków, becik i małą poduszkę. Ale nadchodziła zima i te liche, pełne wszy tkaniny, nie ogrzewały zziębniętego ciałka obmywanego lodowatą wodą.
– Gdy przyszło wyzwolenie obozu, mama wyniosła mnie, ukrytą w taborecie, który ciągnęła po śniegu, aż do Libiąża. Tam jacyś dobrzy ludzie udzielili nam schronienia. Potem ktoś zawiadomił tatę, ale on nie uwierzył! Wreszcie przyjechał i zabrał nas do domu. Zlecieli się wszyscy z okolicy, jakby jakiś cud się wydarzył... – wspomina pani Stefania.
Rzeczywiście, jakimś cudem dożyły obie do 27 stycznia 1945 r., do dnia wyzwolenia obozu. Niemcy niszczyli dokumenty, wybuchały pożary, ale bramy były otwarte i Anna Piekarz zdecydowała się na ucieczkę. Owinęła córeczkę kocem czy płaszczem – nie pamiętała. Przewróciła taboret, włożyła Stefcię do środka, do nóg stołka przywiązała sznurek i wlokła ukryte w taborecie dziecko po śniegu… Nie miała siły nieść córki, była zbyt słaba.
– Po jakimś czasie tata poszedł do urzędu stanu cywilnego zgłosić moje urodzenie, ale podał miejsce urodzenia Czubrowice – mówi pani Stefania. Dlaczego? – Bał się, że Niemcy mogą mnie zabrać. Dopiero w 1977 r. sprostowałam swój akt urodzenia przez sądem w Krakowie.
– O ile w dokumentach nazwa Auschwitz wywołuje po prostu smutek, przypomina cierpienie mamy, o tyle ciało nie chce zapomnieć tego koszmaru. Choroby kobiece są u nas dziedziczne, ja do szesnastego roku życia miałam na głowie skórę pomarszczoną w kalafiory, a i lęk wyssany z mlekiem przerażonej mamy towarzyszy mi do dziś… – mówi pani Stefania.