Wiele osób zna ks. Wiaczesława Bystryckiego z parafii Chrystusa Króla w Chmielnickim. Są to nie tylko katolicy. Ten ksiądz misjonarz zajmuje się pomocą uchodźcom. Jak do tego doszło, opowiada poniżej.
W 2009 r. ukończyłem Archidiecezjalne Seminarium Misyjne „Redemptoris Mater” w Warszawie. Pracuję w Ukrainie od 2014 r. Obecnie jestem wikariuszem parafii Chrystusa Króla w Chmielnickim. Tutaj zastał mnie początek szerokiej inwazji Rosji na Ukrainę. Od 24 lutego w Chmielnickim przebywało wielu uchodźców, którzy – ratując życie – opuścili swoje domy. Wielu z nich zostało w naszej parafii: niektórzy na długo, a niektórzy po prostu na noc i wyruszyli dalej. Widzieliśmy, że ludzie uciekający przed okropnościami wojny potrzebują naszej pomocy. Staraliśmy się więc pomóc, jak tylko mogliśmy: jedzeniem, noclegiem, dobrym słowem o Jezusie Chrystusie, który pokonał śmierć; czasami po prostu wysłuchawszy ich. Mimo tej nadzwyczajnej sytuacji, działalność duszpasterska w parafii nie ustała. Wiele osób przychodziło modlić się o pokój. Jednak katechezę trzeba było na chwilę przerwać, zawiesić: godzina policyjna rozpoczynała się o godzinie 18.00. Następnie, gdy ją przesunięto na godzinę 23.00, wznowiono katechezę.
Co jeszcze mogę zrobić?
Od pierwszych dni wojny zastawiałem się, pytając Pana Boga: oprócz tego, co już robię – spowiedź, Eucharystia, modlitwy, rozmowy z ludźmi – co jeszcze mogę zrobić? Zapytałem Boga, jak konkretnie w tej sytuacji powinienem odpowiedzieć na miłość, którą otrzymywałem od Niego przez całe życie. Modliłem się, czytałem Pismo Święte. Pan odpowiedział mi słowem o Dobrym Samarytaninie, który zaopiekował się opuszczonym podróżnikiem. To słowo zmotywowało mnie do pomocy tym, którzy najbardziej tego potrzebują: uchodźcom, rannym, tym, którzy stracili wszystko, co mieli, a zwłaszcza tym, którzy stracili bliskich.
Na początku nie wiedziałem, jak to zrobić, ponieważ moje możliwości osobiste są bardzo ograniczone. Ale Pan, jak zawsze w takich przypadkach, sam zaczął prowadzić. Przyjaciele z różnych krajów zaczęli się ze mną kontaktować, pytając, jak mogliby pomóc. Dlatego też zaczęła do nas docierać pomoc, dzięki której mogłem pomagać potrzebującym.
Najpierw wykorzystywałem zebrane środki na zakup potrzebnych rzeczy. Kupiłem dużą partię bielizny termicznej: był początek marca i było bardzo zimno. Następnie kilkakrotnie ładowałem do autobusu żywność i wodę, aby rozdać je uchodźcom ewakuowanym pociągami. Jechali przez 12 i więcej godzin – ze wschodu, południa lub z Kijowa, w przepełnionych wagonach. Było z nimi wiele małych dzieci.
Pomagają wspólnoty z Polski
Możliwości zakupu potrzebnych rzeczy na miejscu bardzo szybko się skończyły. Konieczne było zorganizowanie zbiórek w krajach Unii Europejskiej i przewiezienie pomocy do Ukrainy. Nie wiedziałem, jak to zrobić, ale Pan Bóg ponownie prowadził. Spotkałem się w Warszawie z rycerzami Jana Pawła II, którzy regularnie dostarczają do Ukrainy towary humanitarne. Chętnie udostępniali miejsce do przechowywania zebranej pomocy humanitarnej, a także nadal pomagali w jej transporcie. Od tego czasu w Warszawie gromadzi się wszelka pomoc, która pochodzi z różnych krajów UE (przede wszystkim z Polski), z różnych parafii, od księży, wspólnot neokatechumenalnych i innych osób, którym nie są obojętne cierpienia innych, których znam osobiście. Pomoc gromadzona jest w Warszawie, stamtąd transportowana do Ukrainy, a potem prosto do potrzebujących.
Duża część otrzymanej pomocy trafia na wschód, tam, gdzie jest najbardziej potrzebna. Często są to miejscowości uwolnione od okupacji. Lub takie, w których bardzo trudno jest uzyskać pomoc, bo te tereny są nieustannie ostrzeliwane. My — z parafii, a także we współpracy z fundacją "Szansa na życie" — staramy się dotrzeć do takich miejsc, aby przyjść z pomocą. Niejednokrotnie pomoc docierała do takich miast jak Siewierodonieck, Kramatorsk, do wsi pod Charkowem i Mikołajowem, do Buczy i Borodzianki, zaraz po ich wyzwoleniu, oraz do tych, którzy byli na linii frontu.
Miasto uchodźców
Obecnie w Chmielnickim przebywa około 88 tys. przesiedleńców, którzy również codziennie potrzebują pomocy [przed wojną miasto liczyło ok. 270 tys. mieszkańców – przyp. red.]. W parafii, gdy tylko jest to możliwe, taka pomoc jest udzielana każdemu, kto o nią poprosi. Pomagamy fundacji „Szansa na życie”, która składa się z wolontariuszy i stale wspiera około 250 osób przesiedlonych.
Oprócz leków, środków higienicznych, odzieży i długoterminowej żywności, po którą nieustannie zwracali się do nas potrzebujący, udało nam się również zakupić dość drogie urządzenia do leczenia odleżyn, o które prosili mnie lekarze w szpitalach. Za pomocą takiego urządzenia w ciągu 5-10 dni ludzie leczą rany, które nie goiły się przez długi czas. Dzięki różnym dobrodziejom zakupiliśmy 25 takich urządzeń z wymiennymi akcesoriami. Lekarze byli nam za to bardzo wdzięczni. Mówili, że to bardzo ważna pomoc.
Sceny jak z filmu o końcu świata
W czasie wojny kilka razy wyjeżdżałem z przyjaciółmi na wschód kraju, niosąc pomoc. Kilka dni po wyzwoleniu Borodzianki, Buczy i Irpienia pojechaliśmy tam z jedzeniem i lekarstwami. Byliśmy tam prawie pierwsi, jeszcze przed przybyciem dziennikarzy. To, co zobaczyliśmy po drodze, wydawało się oknem do innej rzeczywistości: jak wejście do gry komputerowej. Spalone czołgi na drodze, niewybuchy od „gradów” wystające z asfaltu na środku jezdni, ogrodzenie drogi wygięte potężną eksplozją, kilku- lub kilkudziesięciometrowe dziury w poczerniałych od dymu ścianach domów... Wszystko to stworzyło obrazy, które do tej pory widzieliśmy tylko w filmach o końcu świata. Kiedy dotarliśmy do Borodzianki i zatrzymaliśmy się przed wieżowcem do połowy zniszczonym przez wybuch bomby lotniczej (zdjęcie tego budynku obiegło świat, z jego ruin wyciągnięto 44 ciała), wyglądało to jak wejście do piekła.
W rozmowach z mieszkańcami Borodzianki, która przez miesiąc była okupowana i bardziej zniszczona niż Bucza, usłyszeliśmy, że to, co zrobili rosyjscy okupanci, wykracza daleko poza to, co normalny człowiek może sobie wyobrazić. Torturowanie związanych ludzi, gwałcenie kobiet, dzieci, nawet niemowląt… Literą V na płocie (widziałem to na własne oczy) oznaczano domy, w których był ktoś do zgwałcenia — żeby nie trzeba było długo szukać. Patrząc na to wszystko można było zobaczyć, jak diabeł, którego interesem jest każda wojna, niszczy człowieka.
W ostatnim tygodniu okupacji mieszkańcy Borodzianki jedli psy i koty. Kiedy nadeszła pierwsza pomoc, ludzie płakali, gdy otrzymywali konserwy. Mieliśmy też łzy w oczach: nie mogliśmy uwierzyć, że to się naprawdę dzieje. Wydawało mi się, że jakiś straszny sen nieustannie zamienia się w równie straszną rzeczywistość.
Życie w ciągłym strachu
Niedawno pojechałem do Cyrkunów i Rohania. Cyrkuny to miasto, które zostało wyzwolone na kilka dni przed naszym przyjazdem. Pojechaliśmy tam, aby przywieźć ludziom jedzenie. Miasto oddalone jest o 40 km od granicy z Rosją — tereny te są ostrzeliwane przez artylerię "raszystowską". Przez cały czas rozdawania paczek z żywnością słyszeliśmy wybuchy rosyjskich pocisków.
Na początku ludzie podchodzili do nas ze strachem i nieufnością, nie wiedzieli, czego się po nas spodziewać. I nie ma w tym nic dziwnego: jak inaczej mogą się zachowywać ludzie żyjący w ciągłym strachu? Wkrótce, przekonani, że przyjechaliśmy z dobrymi intencjami, że naprawdę chcemy pomóc i nie prosimy o nic w zamian, zaczęli podchodzić i ledwo powstrzymując uśmiechy, brali to, co przywieźliśmy. Po jakimś czasie zobaczyliśmy na ich twarzach nieskrywaną radość. Podziękowali nam, że nie zapomnieliśmy o nich w trudnych czasach.
Po kilku minutach towarzyszący nam żołnierze (bo nie można tam swobodnie iść ze względu na niebezpieczeństwo ostrzału) kazali nam szybko podążać za nimi. Później powiedzieli, że zauważyły nas drony i że w każdej chwili można się spodziewać intensywnego ostrzału. Istniało ryzyko, że ucierpimy zarówno my, jak i osoby, które otrzymywały pomoc. Szybko wyjechaliśmy przez ukraiński punkt kontrolny, gdzie żołnierze byli gotowi osłaniać nasz konwój ogniem… Trudno sobie wyobrazić, że coś takiego dzieje się dzisiaj w naszej Ukrainie!
Po opuszczeniu Cyrkunów pojechaliśmy do Rohania, kolejnego miasta pod Charkowem. Nasza droga przebiegała przez Sałtówkę, najbardziej dotkniętą agresją Moskwy dzielnicę Charkowa. Ponownie wieżowce z ogromnymi dziurami w ścianach i dachach, które wyglądają jak rozpadające się konstrukcje z klocków dla dzieci, ponieważ nadal nie przychodzi do głowy, że to rzeczywistość. Na zatłoczonych niegdyś ulicach drzewa spalone prawie do pnia. Sklepy, w których miesza się niegdyś wesoła kolorystyka okien z obecną czernią pozostałości konstrukcji wystających w różne strony. I pustkowia. Szerokie i długie ulice miasta, na których nie ma nic poza barierami przeciwczołgowymi. I przypadkowe osoby, które zostały w mieście z różnych powodów.
Bomba na podwórku
W pół godziny dotarliśmy do Rohania. To miasto zostało wyzwolone wcześniej niż Cyrkuny. Ludzie energicznie podchodzili do samochodu, kiedy ich zaprosiliśmy. Poinformowano ich, że przyjedziemy. Wszystko rozdaliśmy szybko i po pożegnaniu udaliśmy się do otoczonego prywatnymi domami komisariatu, gdzie było jeszcze wiele zniszczonych rosyjskich czołgów. Maszyny te na zdjęciach wyglądają na znacznie mniejsze, a są w rzeczywistości potężne. Kiedy widzisz, jak gruby jest stalowy pancerz, jak dużo jest różnych części i urządzeń, a jednocześnie widzisz to wszystko rozdarte na strzępy, zaczynasz rozumieć brutalność wojny. Jakże potężne narzędzia wytwarzają ludzie, aby zabijać, niszczyć, ujarzmiać słabszych! Potem znów powraca uczucie głębokiego bólu z powodu niesprawiedliwości, która rozgrywa się na twoich oczach. Stajesz się świadkiem tego, czego nie możesz zobaczyć w swoich najgorszych koszmarach.
Przejeżdżając przez Rohań, zatrzymaliśmy się przy jednym z prywatnych domów. Towarzyszący nam ochotnicy z Charkowa zaproponowali nam, żebyśmy obejrzeli dziurę, a właściwie lej po wybuchu bomby lotniczej. Weszliśmy na podwórko, gdzie właściciele pokazali nam wybite przez falę uderzeniową szyby swojego domu i ogrodzenie, w którym tkwiły fragmenty bomby. Walerij, właściciel, pokazał nam też fragment wystający z drzewa: przeleciał z pół metra obok niego i na jego oczach uderzył w drzewo. Mówił o tym z niepokojem i cały czas dziękował Bogu za to, że może jeszcze chodzić po swoim podwórku.
A kiedy przeszliśmy przez dziedziniec i bujny ogród z drzewami owocowymi, ponownie zobaczyliśmy coś, w co trudno uwierzyć. Między domami była przepaść, jak dół fundamentowy. Myśl, że zrobiła to tylko jedna bomba, mrozi krew w żyłach. Jeden dom został całkowicie zniszczony, kilka innych zostało uszkodzonych. Nie bez tragedii. W zniszczonym domu była rodzina — wszyscy zginęli. Pomodliłem się o odpoczynek ich dusz w Królestwie Niebieskim i pojechaliśmy z powrotem.
Grzech prowadzi do śmierci
Na tych terenach obecność Kościoła katolickiego w Ukrainie znacznie się zmniejszyła. Wiele osób wyjechało: jedni na zachód, inni za granicę. Ci, którzy pozostali, w miarę możliwości gromadzą się na modlitwie. Jeśli udaje się zebrać, to zwykle odbywa się to albo w piwnicach świątyń, albo w piwnicach prywatnych domów. Sytuacja wciąż jest niebezpieczna: trwa ciągły ostrzał. Pozycja jest bardzo chwiejna – ale z drugiej strony pomaga przeżywać modlitwę jako coś naprawdę podstawowego, jako coś, co daje siłę. Można było o tym usłyszeć od wielu. W całej Ukrainie ludzie nieustannie modlą się o nawrócenie Rosji i Ukrainy, jak prosiła Najświętsza Maryja Panna w Fatimie i o czym przypominał papież Franciszek. Ludzie modlą się o pokój.
Często ludzie pytają mnie: „Jeżeli Pan Bóg jest dobry, to dlaczego dopuścił wojnę, dlaczego dopuścił do okrucieństw, które wydarzyły się w Buczy i Borodziance, dlaczego cierpią niewinni? Czy On jest naprawdę dobry? Dlaczego więc tego wszystkiego nie zatrzyma?”. I to jest dla mnie okazja, by przedstawić całą prawdę, o której mówi Biblia. Wiemy, że Bóg istnieje; ale wiemy też, że istnieje diabeł. Człowiek w swojej wolności może wybrać: być po stronie Boga lub po stronie diabła. Kiedy ktoś staje po stronie diabła, prowadzi to do śmierci, którą chrześcijanie nazywają grzechem. Każdy człowiek, kiedy decyduje się zgrzeszyć, staje po stronie diabła i bierze udział w zniszczeniu, do którego doprowadza. Wojna jest dlatego, że człowiek wierzy kłamstwom demona.
Często wydaje się, że stwierdzenie, że grzech prowadzi do śmierci, to zbyt wiele. Ktoś zgrzeszył, wyznał grzechy — i wszystko! A nawet kiedy zgrzeszył, było przyjemnie. Jaka tam śmierć? Kościół przesadza. Nie!!! Wojna namacalnie pokazuje, do jakiego rodzaju śmierci prowadzi grzech. Pokazuje, do jakiego zniszczenia może doprowadzić zły duch. My, chrześcijanie, jesteśmy w lepszej sytuacji. Wiara w Chrystusa, który pokonał demona i daje nam udział w tym zwycięstwie, jest pomocą, której nic nie zastąpi. Doświadczenie bliskości Boga podczas modlitwy dodaje sił i nadziei. Zmartwychwstały Chrystus ukazuje nam oblicze kochającego Boga Ojca, który nigdy nie zapomina o swoich dzieciach. Nawet, gdy jest wojna.
Chrystus zmartwychwstał!
Tekst i zdjęcia pochodzą z portalu ukraińskiego CREDO i zostały opublikowane na Aleteia.pl za zgodą redakcji CREDO.