Z Wojciechem Perkowskim, pracownikiem Archidiecezjalnego Zespołu Domowej Opieki Paliatywnej w Warszawie, koordynatorem akcji „Pola Nadziei” w kilku warszawskich dzielnicach, rozmawia Jarosław Kumor.
Byłem zwykłym facetem
Jarosław Kumor: Dziś hospicjum, „Pola Nadziei”, misja, praca dla ludzi, ale kiedyś było inaczej. Chyba się nie pomylę, jeśli powiem, że przeżyłeś w swoim życiu zmartwychwstanie…
Wojciech Perkowski: Pokój, w którym spędzam najwięcej czasu, jest wyklejony kilkudziesięcioma – albo i więcej – kolorowymi arkuszami brystolu, na których pisałem przez lata różne ważne dla mnie słowa. I właśnie teraz patrzę na dużą kartkę, na której jest napisane: „Moje zmartwychwstanie przyszło przez krzyż alkoholizmu”.
Jak to się zaczęło?
Byłem właściwie zwykłym facetem. Moja branża – marketing i turystyka – dawała dużo okazji do spotkań towarzyskich i biznesowych. Sam organizowałem spotkania, konferencje na sto kilkadziesiąt osób. Lubiłem zawsze ludzi. Lubiłem się bawić. Twierdziłem, że normalne picie alkoholu, w dużych nawet ilościach, przy moim charakterze pracy, spotkaniach, jest normalne. Żyłem w przekonaniu, że ludzie tak właśnie funkcjonują: praca, dom, jakiś alkohol wieczorem, i nie ma w tym nic niebezpiecznego.
Bliscy dawali ci jakieś sygnały, że ich to niepokoi?
Dostałem jeden konkretny sygnał, gdy rodzina poprosiła mnie, bym się wyprowadził. Ale oczywiście nie zadziało się to nagle. Wiesz, leżało mi na sercu, by być ojcem nie tylko niedzielnym. Moja praca zawsze miała charakter wolnego strzelca, więc to ja chodziłem z dziećmi po lekarzach, woziłem je na zajęcia i można powiedzieć, że pełniłem funkcję takiej kury domowej.
Przyszedł moment, kiedy zacząłem codziennie pić po kilka piw i nie wyobrażałem sobie zakończenia dnia bez alkoholu. Doszły do tego problemy zawodowe. Chodziłem smutny, przybity, nie godziłem się z tym. I pewnie gdzieś podskórnie kłuło mnie, że każdą trudną sytuację załatwiam kilkoma piwami.
Zmartwychwstanie – wstęp
Honorowo spełniłem prośbę bliskich, bym się na jakiś czas wyprowadził, ale był to dla mnie straszny cios. Rozumiałem to tak: murzyn zrobił swoje, murzyn może odejść. Dzieci odchowane, praca mi się wali, więc można mnie wystawić za drzwi. Zamieszkałem sam. Piłem, płakałem, pisałem smutne wiersze i powoli się staczałem.
A co z pracą?
Cóż, potrzebowałem nowej. Wtedy pojawił się mój przyjaciel, ksiądz, dyrektor hospicjum, w którym dziś pracuję. Znał moje doświadczenie i stworzył stanowisko właściwie specjalnie dla mnie. Moje zadania to m.in. pozyskiwanie funduszy na działalność. Pierwszy rok pracy był jeszcze rokiem użalania się nad sobą. Jeszcze byłem tym nieszczęśliwym, niepotrzebnym rodzinie wyrzutkiem. Praca powoli dawała mi radość, ale i tak każdy problem kończył się alkoholem.
Po roku wpadłem na genialną inicjatywę, która miała pomóc pozyskać pieniądze dla hospicjum. Bardzo dobrze znam Polskę. Jest to moja pasja i wymyśliłem, że przejdę sam jakiś spory dystans w marszu charytatywnym. Nie byłem zaprawionym piechurem, ale chciałem tego wyzwania. To był 2017 rok. Jako cel wybrałem jedno z najpiękniejszych według mnie miejsc w Polsce – sanktuarium św. Pustelników Świerada i Benedykta w Tropiu.
Nie muszę pytać, czy się udało, bo było o tym wydarzeniu dość głośno w mediach. Był to dla ciebie przełom w uzależnieniu?
Jeszcze nie, ale była to swego rodzaju cisza przed burzą. Powtarzałem sobie, że jeżeli uda mi się przejść ten dystans, to inne trudne sytuacje też pokonam. Akcja udała się finansowo, cel został osiągnięty, natomiast ja w trakcie marszu zauważyłem w sobie bardzo smutne rzeczy. Startując, niesiony entuzjazmem, nie zakładałem, że wieczorami będę popijać. Pierwsze dwie noce były czyste, ale kolejne już nie.
Oczywiście to nie zawaliło inicjatywy, ale czułem się jak swego rodzaju złodziej. Na piersiach i plecach miałem informację, że idę dla hospicjum. W ciągu dnia pojawiały się telewizje, lokalne gazety, a wieczorami wymykałem się z hotelu czy zajazdu, żeby w plecaku po cichu wnieść sobie kilka piw. Dochodząc do celu już o tym nie myślałem. Rozpierała mnie duma. Wiedziałem, że w hospicjum wszyscy już na mnie czekają. Czułem się jak bohater.
Pierwszy i ostatni “ciąg”
To na czym polegała burza?
Czas tuż po powrocie mogę nazwać moim Wielkim Piątkiem. Doszło do przerażającego nieporozumienia między mną i moją partnerką, kiedy mieliśmy świętować sukces. Wybiegłem z domu zalany łzami i roztrzęsiony. Wracając, starałem się opanować siebie i swoje myśli o alkoholu. Niestety, trafiłem do sklepu. Dziesięć piw, pół litra wódki. To był mój pierwszy i ostatni “ciąg”. Osiem dni piłem na umór. Praktycznie nic nie pamiętam. Ponoć wyłem, płakałem.
W jakiś znany sobie sposób znalazła mnie córka. Zrobiła wszystko, żeby mnie zawieźć do szpitala psychiatrycznego. Dzielnie temu podołała, bo oczywiście ja nie chciałem, krzyczałem, że jeszcze bardziej zwariuję, że już przestaję. Finalnie wylądowałem na dwanaście dni w “psychiatryku”. Miałem w sobie mnóstwo żalu – przede wszystkim do Pana Boga – no bo zrobiłem coś tak wspaniałego, a On mnie zostawił wpuścił mnie w diabelską, śmiertelną rzecz. Z bohatera zrobił antybohatera.
Prawda o mnie: “Cześć, alkoholiku”
Najgorszy czas w życiu?
Nie. Najgorsze było wyjście ze szpitala i zmierzenie się z rzeczywistością. Mój przyjaciel, a jednocześnie ksiądz-pracodawca postawił warunek, że jeśli się napiję, stracę pracę i mieszkanie. Na początku w duchu go wyzywałem od najgorszych, ale pracy stracić nie chciałem. Zaufanie dzieci i młodzieży, z którymi miałem kontakt w ramach swoich obowiązków, też było ważne.
Korzystałeś z pomocy specjalistów?
Tak. Zacząłem chodzić na zajęcia do poradni odwykowej i uczęszczać na mitingi AA. Z biegiem czasu zaczynałem odczuwać radość z tego, co robię i to był moment przemiany. Stanąłem przed lustrem i powiedziałem sobie: “Wojtek, jesteś alkoholikiem”. Okleiłem swoje mieszkanie kartkami w stylu “Cześć, alkoholiku”. Po prostu stanąłem w prawdzie.
Bóg zrobił swoje
Dobry grunt, żeby jeszcze przeprosić się z Panem Bogiem…
No pewnie. Wiesz, zrozumiałem, że moje wewnętrzne zmartwychwstanie przyszło przez mocny, wstydliwy, bolesny upadek. Piłem jak świnia osiem dni, a Bóg, mimo moich złorzeczeń, wyprowadził dla mnie z tego wielkie dobro. To się nazywa miłość! Wszedłem na drogę cudów. Zawsze byłem otwarty na ludzi, ale teraz żyję i pracuję dla nich. Z dnia na dzień dostrzegam, jakie piękne jest życie.
Pamiętam pierwsze dni trzeźwienia, kiedy zacząłem zauważać śpiew ptaków, promyk słońca, prostą, piękną zwyczajność. Zerwałem z myśleniem, że nie da się bawić bez alkoholu. Zacząłem np. o wiele lepiej przeżywać wesela i generalnie zmieniać swoje myślenie na temat świętowania. Narodziłem się na nowo i to nie jest żaden slogan. Tę radość widzieli moi bliscy, znajomi i nie wierzyli, że można nią aż tak emanować.
Na początku była to droga krzyżowa i wydawała się nie do przejścia. A urodziło się z tego mnóstwo dobra. I wiem, że może to brzmieć co najmniej dziwnie, ale dziękuję Bogu za to, że jestem alkoholikiem.
A zmieniło się coś w twojej osobistej relacji z Bogiem?
Zacząłem medytować, pokochałem ciszę, zacząłem bezinteresownie przebywać w obecności Pana Boga. Tak po prostu. Przestałem z Nim rozmawiać na zasadzie: “daj, przynieś, załatw”, więc pewnie coś tam się zmieniło. On podał mi rękę – robił swoje i robi nadal.