Anna Malec: Czy da się żyć, nie kochając? Można funkcjonować bez miłości?
Dk. Marcin Gajda: Smutne przykłady świadczą o tym, że tak. Są np. osoby psychopatyczne i niestety miłość jest im niedostępna. Można również wątpić w to, czy osoba z narcystycznym zaburzeniem osobowości kogokolwiek kocha i czy jest w stanie tak naprawdę doświadczyć miłości. Są to przypadki osobowościowych zaburzeń. Takie osoby, które nie z własnej winy, bo nikt sobie zaburzeń osobowości raczej nie wybiera, nie są w stanie przyjmować ani dawać miłości.
To głębokie traumy w psychice. Wtedy można taką osobę porównać np. do skorupiaka, który z lęku przed kolejnym zranieniem zamyka się i w tej izolacji trwa.
Nigdy nie myślę, że takie osoby same wybrały życie bez miłości, są raczej ofiarami i ponoszą konsekwencje trudnych doświadczeń.
Więc niestety mamy dowód na to, że da się żyć bez miłości, tylko jakie to życie.
Każdą taką skorupę da się otworzyć?
To zależy. Czasem się da, czasem niestety nie. Myślę np. o osobie, która ma zmiany organiczne w płatach czołowych. Została pozbawiona pewnego instrumentu, który pozwalałby jej przeżywać, doświadczać, dawać, być empatyczną.
Osoby z zaburzeniem osobowości, socjopaci, osoby skrajnie narcystyczne – takie osoby bardzo trudno byłoby otworzyć na miłość, wyleczyć. To nie znaczy, że są pozbawieni miłości w tym znaczeniu najbardziej fundamentalnym z punktu widzenia chrześcijańskiego. Bo skoro istnieją, to znaczy, że miłość podtrzymuje ich przy życiu. Bo w Nim żyjemy, poruszamy się i jesteśmy.
Coraz częściej słyszymy o zakończonych małżeństwach, o szybkich, płytkich relacjach. Cierpimy dzisiaj na rozpad więzi? Zapomnieliśmy, jak kochać? Czy może miłość jest za trudna?
To nie jest wszystko takie oczywiste. Zgadzam się, że ludzie mają coraz większą trudność z więziami, ale przyczynę tego stanu rzeczy można znajdować na bardzo różnych poziomach. U każdej osoby historia, która do tego doprowadziła, może być inna.
Nie powiedziałbym, że to jest jednolity proces. Może się on objawiać w rozerwaniu czy osłabieniu więzi, ale inaczej będzie to wyglądać u kogoś, kto jest pracoholikiem i musi ciągle coś robić, a inaczej u kogoś, kto np. nie został nauczony tego, że miłość karmi się ofiarą i jest mocno egocentryczny. A jeszcze inaczej będzie u kogoś, kto musiał wyjechać zagranicę, żeby powiązać koniec z końcem i musiał zostawić rodzinę. Myślę, że tu nie ma jednego prostego mechanizmu.
Większość ludzi rozpoczynając relację z drugą osobą, ma raczej dobrą wolę, dobre intencje, dobre pragnienia. Potem okazuje się, że nie tak łatwo być razem. Ma pan jakąś receptę na rozwijanie miłości?
Po pierwsze, miłość trzeba rozwijać. Więź nie tworzy się automatycznie sama z siebie. Podstawowy błąd ludzi, którzy wchodzą w związki to przekonanie, że mają się nawzajem w tym związku uszczęśliwiać. Bardzo szybko okazuje się jednak, że to nie działa.
W związek wchodzimy po to, by rozwijać się w więzi z niepowtarzalną osobą i w niepowtarzalnej relacji, jaką jest relacja małżeńska. Jeśli tej świadomości ludzie nie mają, a myślą o tak zwanym szczęściu, które mylą niezwykle często z przyjemnością, to bardzo szybko okazuje się, że druga osoba nie jest dla nich źródłem uszczęśliwienia.
Rozwój nie brzmi tak romantycznie, jak miłość.
To prawda, aczkolwiek my z Moniką już od lat tłumaczymy słowo "miłość" jako "rozwój". Dla mnie to są wręcz synonimy.
Miłość musi się rodzić w trudzie?
Często rozwój dokonuje się w trudzie emocjonalnym, a największe skoki rozwojowe są związane z jakimś kryzysem. Ale nie powiedziałbym, że miłość czy rozwój są związane tylko z trudem. Rodzą się również w afirmacji, doświadczanej jako piękno i przyjemność, w czułości. Mówimy o tym, że miłość ma dwa skrzydła – afirmację i wymagania. Żadnego z nich nie może zabraknąć.
Wymagania na pierwszy rzut oka nie kojarzą się jednak z miłością.
Dla wielu osób stawianie wymagań jest informacją, że ich nie kochamy. Ale jest to stwierdzenie z poziomu narcystycznego, który musi obumrzeć, jeśli nie chcemy pozostać w izolacji.
W jakim sensie stawianie granic jest wyrazem miłości? Dlaczego są tak ważne w związku?
Wszystko staje się jasne, jeśli sobie wytłumaczymy, że miłość możemy zdefiniować ze względu na cel, którym jest rozwój, a celem rozwoju jest większa miłość. Mamy takie piękne, dodatnie sprzężenie zwrotne.
Wynika z tego, że bycie człowiekiem bardziej dojrzałym jest związane z miłością. Można powiedzieć, że im ktoś jest dojrzalszy, tym bardziej jest miłujący i odwrotnie. I teraz jeśli wiemy, że miłość przekłada się na rozwój, to rozwój zawsze dokonuje się w obszarze pewnych wymagań i granic. Wymagania są sprzyjającymi warunkami dla miłości.
Ale też ważne jest to drugie skrzydło – przyjemności, afirmacji.
W Kościele często za wzór rodziny, który ma nas inspirować, stawia się Świętą Rodzinę. To nam w naszych relacjach pomaga czy raczej przeszkadza?
Stawianie za wzór Świętej Rodziny nie jest mi zbyt bliskie. Jestem daleki od tego, żeby ogóle stawiać coś lub kogoś za wzór na drodze duchowego rozwoju.
Zawsze istnieje obawa, że zamiast czerpać życie ze Słowa Bożego będziemy szli w stronę moralizmu czy ideologizacji. Co my tak naprawdę wiemy o tej Świętej Rodzinie? Niewiele. Czy możemy zobaczyć tam procesy, które nas dzisiaj dotykają? Pewnie niektóre tak. Na przykład przyjęcie ubóstwa, swojej historii, pewnego trudu, kiedy np. Maryja dowiedziała się o ciąży, przeżycie straty. Jest tam wiele spójnych momentów z tym, co ludzie przeżywają. Ale niewiele wiemy o tym, jakie w sumie relacje między Maryją a Józefem były. Więc czy to taki wzór dla ludzi, którzy mają czwarte dziecko i boją się poczęcia piątego? Albo mają trudności seksualne?
Czy taka religijność, oparta na wpatrywaniu się w jakąś ideę, bywa ucieczką przed stawianiem czoła swojemu realnemu życiu?
Jeśli komuś wpatrywanie się w tę biblijną ikonę Świętej Rodziny daje siłę, by zmagać się ze swoim życiem, by być bardziej ofiarnym, czułym, i jeśli umie sobie to przełożyć na wszystkie aspekty życia, które tam się wprost nie pojawiają, a u niego się pojawiają, to bardzo dobrze. To można powiedzieć, że ma dobrze ustawioną duchowość.
Natomiast jeśli taki obraz zacznie być ideałem, który jest niedościgniony, w jakimś sensie perfekcyjny, zacznie być sposobem na unikanie trudności, to wtedy religijność jest na służbie ego i nie spełnia swojej roli. Wręcz przeciwnie. Sprawia, że stajemy się coraz bardziej odrealnieni, a więc niechrześcijańscy.
Wyobrażam sobie sytuacje, w których ktoś dążąc do tego, by być takim, jak Święta Rodzina, może stworzyć prawdziwe rodzinne piekło.
Tak, znam takie historie niewłaściwej aplikacji nauczania kościelnego, w których choć ideał i prawo są zachowywane, miłość niestety umiera. Natomiast Kościół, który jest Chrystusowy, nastawia na to, by nie iść w stronę perfekcji, a świętość rozumie nie jako bezgrzeszność, ale jako przyjęcie siebie i swojej słabości, czyli jako pokorę. Świętość rozumiana jako bezgrzeszność i perfekcyjność jest dla ludzi toksyczna.
Jaki jest cel rozwoju, kochania?
Odpowiedź będzie bożonarodzeniowa. Z jednej strony celem będzie przebóstwienie człowieka, a z drugiej pełnia człowieczeństwa, czyli bożo-człowieczeństwo. Dokładnie tak, jak mamy w Katechizmie Kościoła katolickiego w punkcie 460: Syn Boży stał się człowiekiem, po to, żeby człowiek stał się Bogiem.
Można powiedzieć, że to jest nasze spełnienie, do którego świadomie czy nieświadomie wszyscy dążymy. Produktem ubocznym tego procesu jest szczęście i radość z życia.
Polecamy najnowszą książkę dk. Marcina i Moniki Gajdów pt. "Otwarci na miłość"!