Ewa Rejman: Jeśli ktoś jest blisko Boga i dużo się modli, to nie będzie miał żadnej depresji. Albo: ludzie zamienili konfesjonały na gabinety psychoterapeutów. Słyszał pan takie twierdzenia?
Dk. Marcin Gajda: Te stwierdzenia są po prostu nieprawdziwe. W historii Kościoła spotykamy ludzi, którzy żyli bardzo blisko Boga i jednocześnie przeżywali stany depresyjne czy inne zaburzenia zdrowia psychicznego. Z takimi problemami zmagali się choćby św. Brat Albert Chmielowski czy św. Ludwik Martin, ojciec św. Teresy od Dzieciątka Jezus. Mówienie, że osoba wierząca nie potrzebuje w niektórych sytuacjach wsparcia psychoterapeuty czy psychiatry jest równie absurdalne jak powiedzenie, że osoba wierząca nie musi nigdy korzystać z pomocy chirurga.
Drugie stwierdzenie nie uwzględnia faktu, że gabinet psychoterapeuty czy psychiatry jest miejscem, w którym odbywa się proces leczenia. Oczywiście, sakrament spowiedzi jest sakramentem uzdrowienia, ale nie słyszałem, żeby ktoś szedł do spowiedzi zamiast na wizytę u onkologa. Tu nie ma żadnej konkurencji.
Myślę, że osobom wysuwającym takie zarzuty może chodzić o mylnie interpretowane statystyki – coraz więcej osób chodzi na terapię, a coraz mniej do spowiedzi.
Fakt, że coraz mniej ludzi się spowiada nie powinien być powodem do atakowania gabinetów psychoterapii, ale impulsem do zastanowienia się, co my robimy źle jako wspólnota wierzących, że ludzie idą w inne miejsca, żeby ktoś im przyniósł ulgę. Czy naprawdę sprawujemy sakrament spowiedzi w sposób głęboki, niezrytualizowany? Czy nie sprowadzamy go do kolejnego wielkanocnego obowiązku? Jestem członkiem Kościoła, więc chcę się uderzyć też w swoje piersi i zastanowić, czy żyję wystarczająco po chrześcijańsku, żeby móc zaoferować coś innym osobom.
Młodzi ludzie odchodzą z Kościoła, bo nie odnajdują w nim tej ulgi. To powoduje z kolei niejednokrotnie oburzenie rodziców, którzy „nie tak ich wychowali”.
Każde z tych odejść ma swoje przyczyny. Mogą być związane z błędami wychowawczymi rodziców, ale także z tym, że młody człowiek nigdy nie doświadczył w Kościele autentycznego życia wspólnotowego, ale trafił na jego zrytualizowaną formę. Czasem to odejście jest rezultatem przyjęcia niechrześcijańskich filozofii. Rodzicom, których dziecko odchodzi, na pocieszenie powiedziałbym, że syn marnotrawny również odszedł, mimo że miał idealnego ojca. Dodałbym też, że pierwszy krok syna marnotrawnego po opuszczeniu domu był też pierwszym krokiem z powrotem. Czasami droga ma kształt koła. Musiał popełnić swoje błędy, żeby nie znaleźć się w sytuacji starszego syna, którym nikt z osób czytających Pismo św. raczej nie chciałby być. Wprawdzie zachowuje on prawo, ale nie umie miłować.
Wielu może mieć wrażenie, że Kościół w jakiś sposób zabrał ludziom wolność i zastąpił ją zestawem nakazów i reguł, czyli właśnie tym „prawem”. Do klasyki przeszły pytania „czy katolik może?”, i „czy to będzie już grzech, jeśli…”.
Taka postawa wynika z tego, że katolicy nie są prowadzeni do dojrzałości i rozeznawania w swoim sumieniu. Nie namawiam do ignorowania przykazań i dogmatów, ale nie powinniśmy również zastępować sumienia prawem. Nie jesteśmy katolickimi automatami. Musimy być raczej ludźmi, którzy emanują wolnością w świecie, a nie staja się jej karykaturą. Jezus pyta w Ewangelii: „dlaczego sami z siebie nie rozróżniacie tego, co jest słuszne?” Dziękuję Bogu za papieża Franciszka, który upomina się o właściwe miejsce sumienia i przypomina, że życie nie jest zero-jedynkowe, że kierować należy się przede wszystkim duchem prawa, a nie tylko jego literą.
W chrześcijaństwie bardzo wiele miejsca poświęca się wolnej woli. Jak pogodzić przekonanie o tym, że każdy człowiek posiada taką wolną wolę, z wiedzą psychologiczną o tym, jak wiele czynników wpływa na nasze wybory już od samego naszego początku?
Toczą się dyskusje na temat zakresu wolnej woli, natomiast nauka nie zaprzecza jej istnieniu. Proces decyzyjny w jakimś stopniu nadal pozostaje dla nas tajemnicą. Warto, żeby Kościół przyglądał się nauce, a z tego, co, jest pewne i udowodnione korzystał przy definiowaniu albo redefiniowaniu przekonań teologicznych. Jeśli spojrzymy na przykład na Galileusza czy Kopernika, to widzimy, że nie zawsze przychodzi to łatwo. Wiedząc więcej o człowieku czy świecie, możemy więcej wiedzieć o Bogu. Kościół powinien więc cieszyć się z rozwoju nauki.
Czy niektóre zaburzenia psychiczne mogą przejawiać się w obszarze religijnym?
Mogą zdarzyć się sytuacje, w których objaw choroby wyraża się w języku religijnym. Dzieje się tak na przykład przy schizofrenii paranoidalnej czy przy nerwicach lękowych. U niektórych pacjentów trudno jest od razu stwierdzić, czy mamy do czynienia jeszcze z jakąś formą wyrażania religijności czy już z przejawem jakiegoś zaburzenia. Z drugiej strony niektórzy ludzie nie cierpią na zaburzenia psychiczne, ale uciekają w religijność po to, aby uniknąć zderzenia z problemami, traumami, z trudnościami w domu albo w pracy. Autentyczna duchowość bardzo mocno osadza nas w rzeczywistości.
Na czym polega włączanie duchowości do psychoterapii?
Na pewno nie należy mylić sesji terapeutycznej ze spotkaniem modlitewnym. Niektórzy twierdzą jednak, że psychoterapeuta w każdej sytuacji musi być neutralny światopoglądowo. Nie zgadzam się z takim stwierdzeniem i myślę też, że ono samo już jestem pewnym subtelnym, nieneutralnym założeniem filozoficznym. Niektóre szkoły psychoterapii w procesie leczenia otwarcie odwołują się do wschodnich, niechrześcijańskich praktyk, więc nie widzę powodu, dlaczego my nie mielibyśmy odwołać się do modlitwy kontemplacyjnej czy medytacji chrześcijańskiej. Jeżeli trzymamy się porządku psychoterapii, a nie staramy się ludzi nawracać i nie wpadamy w zachowania dewocyjne, to pacjentom propozycje z zakresu duchowości mogą tylko pomóc. Gdybyśmy mieli szukać odpowiedników w innych nurtach, to naszej chrześcijańskiej terapii integralnej najbliżej jest do terapii egzystencjalnej i transpersonalnej.
Wydaje mi się, że coraz popularniejsze staje się mówienie o swoim procesie terapii. Widać to choćby w mediach społecznościowych, w których użytkownicy piszą o tym, czego się dzięki niej nauczyli. Często mówią, że udało im się pokochać siebie, zaakceptować swoje słabości, wsłuchiwać się w swoje potrzeby i traktować je priorytetowo. Jak pogodzić takie podejście z chrześcijaństwem mówiącym przecież o służbie, bezinteresownej miłości, byciu darem dla innych ludzi?
Przede wszystkim, żeby siebie dać – trzeba siebie mieć. Aby kochać i dać siebie jako dar, a nie mieć ten dar wydarty, trzeba najpierw zyskać postawę pewnej suwerenności. Nawet Jezus w Ewangelii św. Jana mówi o tym, że nikt Mu życia nie odbiera, On sam je daje. Nasza samoświadomość wpływa na naszą umiejętność kochania. Psychoterapia powinna polegać na poszerzeniu świadomości, umiejętności obrony samego siebie, nauce postawy asertywnej. Te umiejętności mogą stać się narzędziami potrzebnymi do tego, żeby mądrzej i mocniej kochać. Czasami, w moim zdaniem źle prowadzonej psychoterapii, ludzie zatrzymują się na obronie swoich potrzeb i nie widzą tego, że dopiero możliwość przekroczenia samych siebie jest pełnią człowieczeństwa.
Czyli wracamy do tego, co mówi Kościół i Ewangelia?
Kościół powinien ludzi wprowadzać w ten porządek miłości. Ludzie skrajnie skupieni na sobie nie są szczęśliwi. Każdy profesjonalny terapeuta wie, że zdrowie psychiczne człowieka wyraża się właśnie przez zdolność do miłości.