separateurCreated with Sketch.

Pędziły z lekami, choć wiedziały, że umrą. Ratowały życie szczepionką miłości

whatsappfacebooktwitter-xemailnative
whatsappfacebooktwitter-xemailnative
Są chyba jedynym zgromadzeniem zakonnym na świecie składającym dodatkowy ślub niesienia pomocy chorym w czasach zarazy. Zapłaciły życiem za to, że nie pozwoliły się ewakuować z Afryki, gdy ich misję dziesiątkował wirus ebola. Do końca służyły też w centrum pandemii koronawirusa we Włoszech.

– Ludzie bardzo doceniali ich ogromne serca, które zawsze najpierw myślały o potrzebujących, a dopiero potem o sobie – wspomina siostra Charlotte Madiambu z Demokratycznej Republiki Konga, która postanowiła pójść w ślady misjonarek z Instytutu Sióstr Ubogich.

Misjonarki z Instytutu Sióstr Ubogich

Poznała je w sercu afrykańskiej dżungli, gdzie w 1952 roku założyły misję, przy której prowadziły szpital i ambulatorium. Było to jedyne miejsce w promieniu setek kilometrów, gdzie miejscowa ludność mogła otrzymać specjalistyczną pomoc i potrzebne leki. Siostry organizowały również „mobilne kliniki”. Tam, gdzie udało się dotrzeć, jeździły samochodem. Do bardziej zagubionych wiosek chodziły pieszo, zabierając na plecy potrzebny sprzęt, leki, podstawową żywność, wodę i nieodłączne generatory prądu.

Powoli wrastały w afrykańską ziemię, aż do roku 1995, gdy okoliczne wioski zaczęła pustoszyć tajemnicza wówczas choroba. Wkrótce wirus ebola stał się postrachem całego Konga. Jeden z amerykańskich naukowców, który śledził kryzys sanitarny w tym kraju, stwierdził:

Wirus eboli w Kongo

W ciągu kilku tygodni w prowadzonym przez nie szpitalu w Kikwit zmarło 176 osób. Było wśród nich sześć sióstr, które, gdy zaproponowano im ewakuację, odpowiedziały, że są po to, by służyć. W archiwum zgromadzenia zachowały się faksy, jakie do domu generalnego w Bergamo docierały z Afryki:

Ich śmierć była zwieńczeniem życia ofiarowanego dzień po dniu z miłością, pokorą i radością na służbie najbardziej potrzebujących.

Sześć męczenniczek eboli

Pierwsza zachorowała 71-letnia siostra Floralba Rondi. Całymi dniami czuwała przy najciężej chorych pacjentach i pomagała najbardziej osłabionym, żeby mogli choćby napić się wody. Wielu z nich znała od urodzenia, gdy jako położna pomogła im przyjść na świat. Mieszkańcy nazywali ją pieszczotliwie „mamą życia”.

– Personel prosił ją, by się oszczędzała, a ona z uśmiechem odpowiadała, że jej zadaniem jest pomoc chorym – mówi postulatorka w procesie beatyfikacyjnym włoskich misjonarek, siostra Linadele Canclini. Jako ostatnia odeszła 51-letnia siostra Vitarosa Zorza, która czuwała przy umierających wcześniej współsiostrach. Tuż przed śmiercią zanotowała słowa założyciela swego zgromadzenia, bł. ks. Luigiego Marii Palazzolo:

Gdy wybuchła epidemia, pracowała na innej misji. Zdecydowała się jednak wesprzeć chore siostry. Podobnie postąpiły dwie inne: 47-letnia Danielangela Sorti i 58-letnia Annelvira Ossoli. – Były świadome panującego zagrożenia, a mimo to bez wahania pojechały. Jedna z nich powiedziała, że nawet jeśli czeka ją śmierć, to i tak zawiezie chorym leki i pomoże zmęczonym współsiostrom – mówi postulatorka. Misjonarki z Kikwit nazywa męczenniczkami miłości, które do końca zrealizowały słowa założyciela: „Służyć potrzebującym, także w czasie chorób zakaźnych”.

Swe życie oddały również 64-letnia siostra Clarangela Ghirlani i 59-letnia Dinarosa Belleri. Gdy zrozumiały, że nic ich już nie uratuje, prosiły wyszkolone przez siebie pielęgniarki, by nie podawały im już krwi, tylko zachowały ją do transfuzji dla dzieci. Stając się kolejnymi ofiarami wirusa, jednocześnie uratowały wiele istnień ludzkich.

Siostry Ubogich: "Iść tam, gdzie inni nie pójdą"

Znamienne jest, że uznanie heroiczności cnót „sześciu męczenniczek eboli”, a co za tym idzie – otwarcie im przez papieża Franciszka drogi do beatyfikacji, nastąpiło w czasie pandemii koronawirusa. Pozwoliło to zupełnie inaczej spojrzeć na ich życie i służbę niż wcześniej, kiedy strach przed śmiertelnym wirusem znaliśmy jedynie z filmów. Założyciel instytutu powtarzał siostrom, że „mają iść tam, gdzie inni nie pójdą i czynić wszystko, co mogą”. Pandemia zaktualizowała to przesłanie.

Założony 150 lat temu przez bł. ks. Palazzolo instytut powstał w Bergamo, mieście, które było centrum hekatomby koronawirusa SARS-CoV-2 we Włoszech. Kolejny raz siostry nie odeszły od łóżek pacjentów, trzynaście z nich zapłaciło za to życiem. Kolejny raz ucieleśniły charyzmat założyciela, który zachęcał, by zawsze być wśród ostatnich, wziąć ich za rękę i służyć do końca.

Siostry we Włoszech: Musimy być dyspozycyjne

Siostry wciąż są na pierwszej linii frontu. Północ Włoch, gdzie mają najwięcej domów, nadal jest epicentrum epidemii. Prowadzą tam szpital, dwa domy starców oraz ośrodek dla niepełnosprawnych. – Ogarniamy się wzajemnie modlitwą i wspieramy, dodając sobie sił, aby trwać przy ludziach, którzy ogromnie cierpią w obecnej sytuacji. Nasz założyciel mawiał, że musimy mieć wielkie serca i być dyspozycyjne, nieść pomoc ludziom wszędzie tam, gdzie jest najtrudniej. Innymi słowy, mamy być blisko cierpiącego człowieka zawsze na pierwszej linii, a siły czerpać, adorując Jezusa w Najświętszym Sakramencie – mówi siostra Carla Fiori, która sama ciężko przeszła koronawirusa.

Śmierć sióstr, które w czasie epidemii zostały przy chorych w Kongu i we Włoszech, była zwieńczeniem życia ofiarowanego dzień po dniu z miłością, pokorą i radością na służbie najbardziej potrzebującym. Były nie tylko doskonale wykształconymi pielęgniarkami, ale potrafiły także zamienić szpital w miejsce nadziei dla chorych i ich rodzin. W sile miłości tkwiła ich odwaga, która była silniejsza od śmiertelnego wirusa, który je zabił. Bez ich pięknego życia nie byłoby tej świadomej ofiary z życia.

Newsletter

Aleteia codziennie w Twojej skrzynce e-mail.

Top 10
See More
Newsletter

Aleteia codziennie w Twojej skrzynce e-mail.