Ewa Rejman: Dlaczego nie udzielasz wywiadów? Ten nasz będzie chyba pierwszy.
Tomasz Samołyk: Przez wiele lat zmagałem się i dalej zmagam z takimi wadami jak egoizm, pycha czy nadmierne zwracanie uwagi na siebie. W tym kontekście wywiady byłyby dla mnie ogromną pokusą. Media wiele razy kontaktowały się ze mną i pytały o moje zdanie na jakiś temat, ale kiedy nie jest to konieczne, odmawiam. Staram się pamiętać, że to nie moje zdanie jest najważniejsze i Pan Bóg mnie tej prawdy uczy. Uczę się powoli, krok po kroku. Zależy mi także, by pewne słowa nie były wyrwane z kontekstu. Na swoim kanale mam nad tym kontrolę.
Twój „katolicki głos” w internecie, z tego co zauważyłam, różni się nieco od innych "katolickich głosów". Przede wszystkim w twoich materiałach brak jest katastroficznych wizji świata i tego, co się stanie, kiedy chrześcijaństwo upadnie. A przecież Kościół jest w kryzysie. Nie odczuwasz strachu na myśl o tym, co dalej?
Nie. Rzeczywiście w internecie można znaleźć wiele materiałów na temat kryzysu Kościoła, ale ja nie odczuwam w związku z tym strachu. Chyba każde pokolenie ma skłonność do tego, żeby wierzyć, że nadchodzą czasy ostateczne. Taką postawę można zaobserwować choćby na kartach Pisma Świętego. Przychodzi mi na myśl historia wzburzonego morza i uczniów wołających „Panie, giniemy!”. Także obecnie często słyszymy ten krzyk. Przekazem dla mnie najważniejszym jest ten o Chrystusie, który pozostaje z nami aż do końca świata i ten o Kościele, którego bramy piekielne nie przemogą. Nawet gdybyśmy mieli stać się małą wspólnotą – małą, ale wierną, to Pan Bóg będzie nad nami czuwał.
Tomasz Samołyk: Powinniśmy towarzyszyć innym
Kościół jednak ewidentnie traci autorytet. Jest oskarżany o kierowanie się niezrozumiałymi obecnie zasadami i o bronienie swoich wartości zamiast obrony konkretnych ludzi.
Może zamiast bronić wartości lepiej byłoby je przede wszystkim tłumaczyć? Jeśli naprawdę w nie wierzymy, to wyjaśnienia są właśnie rozsądnym wyjściem, którego nie mamy powodu się bać. Na przykład katolickie, chrześcijańskie pojmowanie miłości jako wierności, zaufania, bezpieczeństwa wydaje się być tym, o czym marzą i za czym tęsknią rzesze ludzi. Oni nie pragną kolejnej wojny, w której będziemy bronić „oblężonej twierdzy” naszych przekonań.
Myślę, że powinniśmy towarzyszyć innym osobom – tak, także tym, które są ateistami czy chodzą na strajki kobiet. Towarzyszenie tutaj nie oznacza w żaden sposób zgadzania się z nimi, ale jest wyrazem zrozumienia, że jesteśmy do siebie podobni na poziomie naszego człowieczeństwa, że nasze najgłębsze potrzeby i pragnienia są podobne. Wtedy właśnie może okazać się, że właściwie wyjaśnione wartości chrześcijańskie także im staną się bliskie.
Brzmi pięknie, a na podstawie moich osobistych doświadczeń mogę potwierdzić, że jest to możliwe. Wracając jednak do tematu zasad – kojarzysz serię pytań „Czy katolik może...?”?
Chyba jest dosyć słynna.
Zatem pozwolę sobie zadać pytanie w takim duchu. Czy katolik może dawać klikające się i prowokujące tytuły swoim filmom na YouTubie? Na przykład takie jak twój o św. Józefie – „Poślubił 13-letnią dziewczynę, a potem chciał wyrzucić ją z domu”. Albo „TO KONIEC? NADEJŚCIE FRANCISZKA i INNE ZNAKI (dużo dowodów)”. Pod tymi tytułami kryją się zresztą wyważone i przemyślane treści, ale problem pozostaje.
To jest moja cotygodniowa walka z samym sobą i zastanawianie się, co powinienem zrobić. Realia YouTube’a, bez względu na to, czy nam się to podoba czy nie, polegają na tym, że trzeba dodać takie miniaturki filmów, na których twarz jest duża i ma wyraźną ekspresję i dopisać takie tytuły, żeby jak najwięcej osób w nie kliknęło.
Z drugiej strony jednak rzeczywiście stawiam sobie pytanie, które mi zadałaś – czy katolik może, czy wypada tak postępować przy takich treściach, jakie tworzę. Tłumaczę sobie jednak, że Jezus posyła nas jak owce między wilki, że mamy być sprytni jak węże, a nieskazitelni jak gołębie. Trochę więc działam tak jakby te miniaturki i tytuły miały być wyrazem sprytu, a treść mogła pozostać nienaruszona. Dzięki temu zwiększają się szanse na to, że film zobaczy też osoba nieprzepadająca za „kościelnymi” klimatami.
Tomasz Samołyk: Bóg wszystko odbudował i dał mi więcej
Film, w którym opowiadasz o Bożym Miłosierdziu w twoim życiu, nagrałeś w zupełnie innym stylu. Wolisz dzielić się swoim świadectwem na żywo zamiast rozpowszechniać je w internecie?
Wydaje mi się, że wtedy mam większą szansę, że zostanę właściwie zrozumiany.
W sieci można znaleźć tylko fragmenty tego świadectwa, a przyznam, że zastanawia mnie twoja droga. Na swojej stronie piszesz, że „skończyłeś prawo, choć starasz się o tym zapomnieć”. Przez jakiś czas zawodowo zajmowałeś się tworzeniem memów, a teraz jesteś kojarzony jako ten „katolicki youtuber”.
Zazwyczaj na spotkaniach mówię o tym przez półtorej godziny, więc w naszej rozmowie tylko zahaczę o ten temat. Poszedłem na prawo z rozsądku. Przez wiele lat prowadziłem bardzo hedonistyczne życie, zmagałem się z różnymi uzależnieniami, moja wiara była bardzo płytka, sprowadzała się tylko do jakiejś tradycji. Wydawało mi się, że w pewnym momencie znalazłem się już na swoim własnym dnie. Teraz widzę, że musiał nadejść moment, w którym uznałem swoją bezsilność i zrozumiałem, że być może zostawię to wszystko, w czym dotąd pokładałem ufność. Miałem w tamtym czasie trzy przełomowe spowiedzi. Wtedy zaczął się proces nawrócenia, który nadal trwa.
Mój kanał na YouTubie też przeszedł swoją ewolucję – od politycznego „naparzania się” z drugą stroną, mojej hipokryzji i oceniania innych ludzi bez dostrzegania belki w swoim oku – do, mam nadzieję, treści innego rodzaju. Na początku wydawało mi się, że przez kompletną zmianę planów przekreśliłem to, co robiłem wcześniej – pięć lat studiów i rok aplikacji adwokackiej, potem dwa lata zawodowego tworzenia memów. Tymczasem Pan Bóg ułożył to tak, że te doświadczenia okazały się mi bardzo użyteczne – nauczyłem się logicznego myślenia, czytania prawa, umiejętności retorycznych, argumentacji. Tego, jak przydały mi się umiejętności zdobyte w pracy w mediach społecznościowych chyba nie muszę nawet tłumaczyć.
To, co postrzegałeś jako stratę, okazało się więc ostatecznie czymś pozytywnym.
Mój własny plan na życie skończył się katastrofą, zniszczeniem relacji, totalną samotnością. Pan Bóg nie tylko to wszystko odbudował, ale dał mi więcej niż mógłbym prosić, spełnił nawet te marzenia, które bałem się realizować. Ja uznałem tamte lata za stracone, ale On wyprowadził z nich dobro.