Lenistwo: grzech braku dobra
To problem każdego grzechu – w tym każdego z sześciu tak zwanych „grzechów głównych”, które omówiliśmy do tej pory – i być może należało o tym wspomnieć już wcześniej. Ale w przypadku grzechu lenistwa widać go jak na dłoni. Kłopot z grzechem, to nie tylko kwestia zła, które dzieje się, kiedy podejmuję konkretną decyzję, wypowiadam słowo, dopuszczam się nagannego czynu. To dopiero połowa nieszczęścia. Druga to brak dobra, które mogło i powinno wydarzyć się w tym miejscu, czasie i tymi siłami, jakie zużyłem na popełnienie zła.
Aż nazbyt często sprowadzamy swoje rozumienie tego, na czym ma polegać życie chrześcijańskie, do wizji w miarę udanego slalomu pomiędzy grzechami. Tego nie zrobiłem, tamtego nie popełniłem, to tylko trochę, więc w sumie nie jest najgorzej.
Gdy tymczasem jako chrześcijanin każdy z nas powołany jest do zbudowania kawałka królestwa Bożego w sobie i w innych. A ponieważ jesteśmy niepowtarzalni, to tylko my możemy ten kawałek Bożego królestwa zbudować. I albo to zrobimy, albo dane dobro nie wydarzy się nigdy w historii kosmosu i wieczności.
Zaniedbanie
Na tym przede wszystkim polega dramat skutków grzechu lenistwa. Nie chodzi tylko o sytuacje, w których nasze zaniedbanie od razu przekłada się na jakieś fatalne zajścia (np. dróżnikowi nie chciało się opuścić szlabanu i dziecko na rowerku wjechało pod pociąg).
Grzech lenistwa zbiera być może największe żniwo w postaci sytuacji, o których skłonni bylibyśmy powiedzieć: „przecież nic się nie stało”. No właśnie! Nic się nie stało. A powinno się stać. Powinno się stać jakieś konkretne dobro. Spowiadamy się z tego zwyczajową formułą niemal co niedzielę: „bardzo zgrzeszyłem myślą, mową, uczynkiem i z a n i e d b a n i e m”, ale w konfesjonale rzadko już o tym wspominamy.
Tymczasem wiele naszych grzechów prawdopodobnie by się nie wydarzyło, gdyby nie to, że „oddaliśmy im pole” dopuszczając się zaniedbania dobra, które było możliwe do spełnienia w danych okolicznościach.
W tym kontekście raz jeszcze warto przypomnieć sobie 15. rozdział Ewangelii Mateuszowej, gdzie Jezus bardzo konkretnie mówi o tym, jak i z czego będzie się z nami ostatecznie „rozliczał”. Z tego tekstu wynika – a trzeba zauważyć, że to nie jest przypowieść, tylko wprost zapowiedź – że (być może wbrew naszym spodziewaniom) nie będzie nas pytał o nasze potknięcia i złe uczynki, ale właśnie o dobro, które mogliśmy uczynić; które w konkretnej sytuacji było w zasięgu naszych możliwości:
Byłem głodny, a daliście/nie daliście Mi jeść;
byłem spragniony, a daliście/nie daliście Mi pić;
byłem przybyszem, a przyjęliście/nie przyjęliście Mnie;
byłem nagi, a przyodzialiście/nie przyodzialiście Mnie;
byłem chory, a odwiedziliście/nie odwiedziliście Mnie;
byłem w więzieniu, a przyszliście/nie przyszliście do Mnie. (por. Mt 25,35n.42n)
Warto wziąć sobie do serca i zapamiętać tę pozornie banalną frazę: Zło dzieje się tam, gdzie dobrzy ludzie nic nie robią.
Powołany, znaczy uzdolniony
W całym naszym życiu Pan Bóg jest tym jednym jedynym, który z pewnością nie każe nam nigdy „skakać wyżej nerek”. On zna nasze możliwości i nasze ograniczenia. Wie o moim zmęczeniu, o moim fatalnym nastroju, o każdym moim niedomaganiu. Jeśli wzywa mnie do uczynienia jakiegoś dobra – pozwalając, bym znalazł się w tej, a nie innej sytuacji, wobec tego konkretnego człowieka – to z pewnością daje mi dość siły, zdolności i środków, bym mógł to dobro spełnić. Jeszcze jeden wcale niegłupi „banał”: że Pan Bóg nie tyle powołuje uzdolnionych, ile uzdalnia przez siebie powoływanych.
Oczywiście, że finalnie to dobro i droga do niego mogą okazać się inne, niż to sobie wyobrażałem. Nie tak imponujące, nie od razu „na 100%”, wymagające skorzystania z czyjejś jeszcze pomocy. Z iluż możliwych dobrych działań rezygnujemy, zniechęceni zawczasu spodziewaną rozbieżnością między naszymi marzeniami a przewidywanym efektem starań.
Przykład pierwszy z brzegu: Znowu pokłóciłem się z żoną, bo ona mnie, proszę księdza, zupełnie nie zauważa, nie szanuje – mówi dorosły mężczyzna w konfesjonale. A próbował pan z nią o tym porozmawiać? Powiedzieć jak się pan czuje, kiedy ona puszcza mimo uszu to, co pan mówi? Powiedzieć jej, że potrzebuje pan poczuć się wysłuchany, doceniony, wzięty pod uwagę? – pytam. A nie, gdzie, po co? Księże, ona i tak nie zrozumie, nie zmieni się – replikuje penitent. No na pewno – myślę sobie – na sto procent, jeśli nawet pan nie spróbuje…
To jak dopieszczać przez lata projekt wymarzonego domu i nigdy nie zacząć go budować, bo „na pewno nie wyjdzie”. Ileż takich projektów trzymamy w zakamarkach umysły i serca, nie decydując się nigdy na próbę ich realizacji. Bo „na pewno nie wyjdzie”.
Kiedy grzeszymy lenistwem?
Niekoniecznie wtedy, kiedy rozpostarci na wygodnym leżaku sączymy przysłowiowego drinka z palemką, wsłuchani w świergot ptaków. Mało tego, że nie musi to być grzech lenistwa, to jeszcze może to być wręcz zasługa, jeśli w ten sposób rzeczywiście wypoczywam, czyli regeneruję swoje siły, by później wykorzystać je do czynienia dobra, rzetelnego wypełniania swoich obowiązków, pomocy bliźniemu.
Na marginesie: Naprawdę nie na darmo przykazanie miłości bliźniego Pan Jezus „zawiesił” na „kołku” miłości do samego siebie: „…a bliźniego swego, jak siebie samego”. Muszę mądrze i odpowiedzialnie kochać siebie (czyli zadbać o swoje dobro), aby być w stanie realnie troszczyć się o drugiego człowieka i jego dobro.
Najkrócej mówiąc, lenistwem grzeszymy wtedy, kiedy nie realizujemy dobra, które moglibyśmy zrealizować. Z lenistwem mamy do czynienia i wówczas, gdy marnujemy nasz czas, siły, możliwości i zdolności na to, co nie jest dobrem lub na dobra, którym powinniśmy w danej sytuacji przyznać niższy priorytet (np. wytarcie kurzów w mieszkaniu jest zasadniczo dobrym działaniem, ale z pewnością ważniejsze jest w tym momencie ukończenie i wysłanie na czas tekstu, który obiecałem). Takie postawienie sprawy uzmysławia nam konieczność nieustannej troski o dwie sprawy:
- O naszą zdolność do właściwej oceny, co w danej sytuacji jest dobrem, któremu należy przyznać pierwszeństwo. To praca sumienia, czyli intelektu.
- O nasze zasoby sił fizycznych i psychicznych, dzięki którym będziemy w stanie podjąć się realizacji tego właściwie rozpoznanego dobra. Z pustego i Salomon nie naleje, jak mówi kolejne jednocześnie banalne i trafne porzekadło. Mądra i odpowiedzialna troska o samego siebie, o swój dobrostan psychofizyczny. Do tego dochodzi jeszcze trening umiejętnej organizacji czasu.
Grzech czy biochemia?
Dziś wiemy o wiele więcej o uwarunkowaniach biologicznych i psychologicznych, którym podlegamy, niż wiedzieli o nich mistrzowie duchowości z pierwszych wieków chrześcijaństwa. Wiele dotyczących nas zjawisk, za którymi oni skłonni byli widzieć wprost działanie złego ducha, my diagnozujemy dziś słusznie jako efekt normalnych procesów psychofizycznych.
To jednak bynajmniej nie zmniejsza naszej odpowiedzialności moralnej. Wręcz przeciwnie. Jedynie przenosi ją na inny poziom. Dzięki rozwojowi nauk dotyczących człowieka i jego funkcjonowania, wiemy już, że ta nasza odpowiedzialność zaczyna się wcześniej. Nie ma sensu moralne biczowanie się za to, że nie mam zupełnie zapału do pracy, jeśli nie zadbałem wcześniej – na ile to było możliwe (e.c. posiadanie małych dzieci skutecznie ogranicza te możliwości) – o potrzebną mi ilość wartościowego snu.
Tak samo w sytuacji, gdy nic od dawna nie sprawia radości i satysfakcji, a w konsekwencji nie potrafię się zebrać do jakiegokolwiek działania lub przy nim wytrwać, nie ma co pomstować na swoją uległość wobec „demona lenistwa”, a należałoby najkrótszą drogą udać się do psychiatry.
Poważniejszy grzech lenistwa właśnie wydarza się tutaj, nie w momencie zawalenia roboty, którą miałem aktualnie wykonać, a w momencie zaniechania troski o siebie. Mamy dziś tyle narzędzi, by sobie pomóc i zapanować nad najróżniejszymi dręczącymi nas „od środka” trudnościami, że grzech (sic!) z nich nie korzystać.
Jak przeciwdziałać lenistwu?
- Oczywiście modlić się o zdrową pracowitość. Choćby i tak: „Panie, jeśli dziś po mnie przyjdziesz, obyś zastał mnie kochającego (czyli realizującego prawdziwe dobro)”.
- Mieć plan. Na ile to możliwe w naszych warunkach, planować dzień, kolejne zajęcia, prace. Być realistą w planowaniu, a następnie być rzetelnym w wykonywaniu planu.
- Planować i uskuteczniać mądry odpoczynek. Rzeczywisty odpoczynek. Tak, to wymaga znajomości siebie i odsunięcia (być może bolesnego z początku) źródeł tzw. „tanich endorfin” (używki, niekończącego się „scrollowania” po ekranie telefonu, ograniczenia bodźców.
- Podejmowane prace wykonywać rzetelnie, porządnie. „Jak dla Pana, a nie dla ludzi” (por. Kol 3,23).
- Pilnować hierarchii podejmowanych zajęć. Zwłaszcza gdy mamy ich dużo. Ważne jest ważniejsze i ma być zrobione pierwsze. Zamiatanie pustyni po nauce do egzaminu.
- Doceniać pracę. Swoją i innych. Umieć pochwalić samego siebie. Umieć pochwalić drugiego. Praca ma swoją wartość. Człowiek pracujący (jakkolwiek) ma swoją wartość i godzien jest szacunku oraz uznania.
- Odczepić się od wizji tzw. „dobrego człowieka”, za którego skłonni jesteśmy się uważać, ponieważ nie wepchnęliśmy staruszki pod tramwaj, nie nadużywamy słów na „ka”, „cha” i „pe” oraz nie oszukujemy na podatkach. Rachunek sumienia robić nie tylko z „grzechów-grzechów”, ale także (a może i przede wszystkim) z dobra, które dziś było w zasięgu moich możliwości.
- Na równi z niedbalstwem wystrzegać się perfekcjonizmu (i pracować nad nim, jeśli to nasza przypadłość). Nie rezygnować z możliwego dobra z tego powodu, że mogłoby nie sprostać naszym „ideałom”.
- Utrzymywać przyzwoity porządek w swoim otoczeniu. Pranie, zmywanie, odkurzanie, kurze. Najprostsze rzeczy, najlepszy trening.