separateurCreated with Sketch.

Uczynni dla obcych, nieobecni dla bliskich. Dlaczego nadużywamy siebie?

Matka rozmawia w domu przez telefon, a jej synek próbuje zwrócić jej uwagę
whatsappfacebooktwitter-xemailnative
whatsappfacebooktwitter-xemailnative
Gdy nadużywamy siebie, ktoś za to zapłaci. To jak z kartą kredytową, na której zaciągasz dług po to, by zrobić komuś prezent – ale spłacić trzeba go będzie z odsetkami. A dług wewnętrzny nadmiernie uczynnych ludzi najczęściej spłaca również ich rodzina.

Uczynność uznawana jest powszechnie za cnotę. Lubimy uczynnych sprzedawców w sklepie, zaangażowanych lekarzy, ofiarnych sąsiadów. Istnieje jednocześnie cienka granica pomiędzy robieniem czegoś dla innych ludzi, gdy mamy na to czas i zasoby, a nadużywaniem siebie. Gdy nadużywamy siebie, ktoś za to zapłaci. To jak z kartą kredytową, na której zaciągasz dług po to, by zrobić komuś prezent – ale spłacić trzeba go będzie z odsetkami. A dług wewnętrzny nadmiernie uczynnych ludzi najczęściej spłaca również ich rodzina.

Równowaga i wzajemność

Kiedy ktoś robi coś dla mnie i mówi: „Nie ma problemu”, lubię wiedzieć, że rzeczywiście nie poniesie w wyniku przysługi żadnego uszczerbku. Po części dlatego, że nie chcę być ciężarem (to pragnienie akurat często przeradza się w obsesję i przeszkadza mi w życiu). Jednak chcę wierzyć, że gdy ktoś mówi: „Nie ma sprawy”, to rzeczywiście tak to dla niego czy niej wygląda. To zaufanie pomaga budować świat, w którym panuje równowaga i wzajemność. Ja i ty możemy być dla siebie w sposób, który nikogo nie nadwyręża. Kiedy ty będziesz dla mnie robić rozmaite rzeczy kosztem swoich granic i życiowych priorytetów, nasza relacja legnie w gruzach, bo w końcu wystawisz mi rachunek.

Co jednak w sytuacji, gdy ludzie odczuwają przymus bycia uczynnymi i realizują go bez względu na koszty? I jak to się dzieje, że podstawą czyjejś tożsamości staje się bycie „potrzebnym”? Prawdopodobnie ich model wchodzenia w relacje ze światem oparł się właśnie na byciu przydatnym w zaspakajaniu potrzeb innych ludzi. Nauczyli się jako dzieci, że nie ma nic za darmo, a w szczególności – że kochać ich, ani nawet lubić, nie da się za darmo.

Nadmiernie uczynny człowiek

Dzisiejsi „ratownicy”, którzy rzucają się na pomoc, gdy tylko słyszą, że inni czegoś potrzebują – to dawne dzieci i nastolatki, których rodziców nie interesowały ich potrzeby czy uczucia. Ważne było to, czy wywiązali się ze swoich obowiązków, a wtedy otrzymywali kolejne. I to niekoniecznie krojone na miarę dziecięcych możliwości, jak pełnoetatowa opieka nad młodszym rodzeństwem lub chorującym przewlekle członkiem rodziny czy domowe remonty bez prawa do wakacji. Uzyskiwali poczucie przynależności do rodziców poprzez spełnianie ich życzeń.

Niekoniecznie zresztą musiały to być prace fizyczne. Nadmiernie uczynny człowiek przede wszystkim nauczył się w dzieciństwie „emocjonalnej harówki” – czyli rozpoznawania w lot, co innym ludziom poprawi humor. Może przy mamie, która ciągle była przemęczona i w złym humorze lub przy tacie, który łatwo wpadał w szał. Pełnoetatowa obsługa potrzeb innych wymaga jednak porzucenia siebie oraz ignorowania własnych granic.

W pamięci „ratownika” zostaje więc taki algorytm relacji, w którym na wejściu trzeba wnieść wysoki koszt własny. „Ratownicy” wierzą, że bliskość jest nagrodą. Że będą lubiani, gdy będą nadskakiwać innym i troszczyć się o nich z nawiązką. Niestety rodziny ludzi, którzy zrobią dla nas wszystko, dobrze znają drugą stronę medalu. Oni również znajdują się po stronie kosztów.

Kosztowne pomaganie

Koszty ponosi nastoletni syn, którego rower ojciec pożyczy sąsiadowi bez zapytania. Córka, której mama nie znajdzie dla niej dobrego słowa, ale będzie komplementować inne dziewczynki. Mąż, któremu nie brak czasu na rozmowy ze znajomymi, ale nie sposób go namówić na żadną małżeńską randkę. Żona, która działa w pięciu kołach parafialnych, ale w domu o jej obecności informują bliskich głównie zostawione w przedpokoju kapcie.

Szalenie uczynni ludzie, którzy ratują ludzkość, nie mają siły, gdy wracają pod swój dach. Nie czują motywacji, by budować relacje z bliskimi, nie mając w domu nagrody w postaci wiecznego wyrzutu dopaminy, jak wówczas, gdy obcy ludzie rozpływają się nad nimi w zachwycie. Członkowie rodziny zaś żyją w cichym dramacie, znając ten rozdźwięk pomiędzy wizerunkiem takich osób na zewnątrz a zmęczoną, wyczerpaną twarzą mamy czy taty.

Opłakać porzucenie siebie

Czy to znaczy, że osoby, które mają takie skłonności, powinny zająć się najpierw rodziną? Myślę, że nie będą do tego zdolne, dopóki najpierw nie zajmą się samymi sobą. By uporać się z wewnętrznym „ratownikiem”, potrzeba najpierw opłakać porzucenie samego czy samej siebie, w jakim upłynęła nam większość życia. Fakt bycia „niewidzialnym” czy zaniedbanym dzieckiem, którego potrzeby nie były ważne.

Dopiero wtedy może się w nas uruchomić empatia dla bliskich i pragnienie, by ich dalej nie zaniedbywać – żeby nie musieli doświadczać tego, co było niegdyś naszym udziałem. A gdy zaopiekujemy się sobą, przestaną nam być potrzebne z czasem strategie polegające na naruszaniu siebie, by spieszyć z pomocą wszystkim dokoła.

Newsletter

Aleteia codziennie w Twojej skrzynce e-mail.

Top 10
See More
Newsletter

Aleteia codziennie w Twojej skrzynce e-mail.