Przekazując darowiznę, pomagasz Aletei kontynuować jej misję. Dzięki Tobie możemy wspólnie budować przyszłość tego wyjątkowego projektu.
Ks. Mirosław Maliński, charyzmatyczny duszpasterz wrocławskiej „Maciejówki” opowiada o początkach wspólnoty dla studentów w wywiadzie z Anią Andrzejewską, byłą członkinią „Maciejówki.”
„Niczego nie poświęciłem”– fragmenty wywiadu z książki „Schodami do góry. Historie z Maciejówki”, wydawnictwo 2Ryby.
Marzenia o Maciejówce
Ks. Krzysztof Grzywocz napisał, że nasze marzenia wpływają na nasze sny, a nasze sny na marzenia. Kiedy zamarzyłeś o Maciejówce?
Byłem prawie trzydziestoletnim chłopakiem, mieszkałem w Taizé i przymierzałem się do tego, żeby zostać tam na stałe. Było mi dobrze – pracowałem przy ceramice, odkryłem swoje nieprzeciętne zdolności manualne i strasznie mnie to pochłonęło. Życie toczyło się spokojnie, aż brat Marek zasugerował, żebym zaangażował się również w spotkania i wymyślił, że w niedzielę będę przychodził na przyjęcie grup. Moim zadaniem było przyjmowanie księży z Polski. To byli dobrzy kapłani, którym chciało się zorganizować wyjazd z młodzieżą. Jednak, w moich oczach, nie rozumieli tego, co się tam działo. Często po przyjeździe zostawiali grupę, a sami chcieli odpocząć, bo byli zmęczeni całoroczną ciężką pracą w szkole, uważali, że młodzież jest przecież otoczona opieką. A ja to odbierałem jako porzucenie tych młodych i miałem do nich pretensje.
Z kolei w rozmowach z młodzieżą przewijało się narzekanie, że kiedy wrócą do Polski, trafią w duchową pustkę, bo brakowało im stałego życia duszpasterskiego. Zaczęło to we mnie pracować… Lepiłem garnki w samotności i rozmyślałem coraz więcej o tej sytuacji. Pojawiła się myśl: „no dobrze, jak chcesz coś zmienić, to proszę bardzo, jedź do Polski”. Powiedziałem o tym jednemu z braci, a on stwierdził, że dobrze to sprawdzić, tj. pojechać do Polski i z kimś mądrym porozmawiać. Sprawdziłem i podjąłem decyzję o powrocie.
Kiedy wyjeżdżałem z Francji, siedziałem w pociągu z głową w dłoniach i myślałem: „Co ty robisz? Masz przecież całe życie ułożone”. We wspólnocie w Taizé realizowały się moje życiowe marzenia… To nie były łatwe chwile. Czułem, że coś tracę, ale też czułem w sobie taki imperatyw.
Coś cię wołało. To się chyba właśnie nazywa powołanie.
Tak – i nie mogłem się temu oprzeć. Ostatecznie wróciłem więc do Polski i wstąpiłem do wrocławskiego seminarium, a po święceniach trafiłem do Środy Śląskiej, ale na krótko. Po dwóch latach kardynał Henryk Gulbinowicz wezwał mnie i powiedział, że idę do Maciejówki, której wtedy nie znosiłem. To było duszpasterstwo, w którym były duże napięcia jeszcze za czasów jezuitów. Nie lubiłem nawet architektury samego kościoła, tego budynku, więc był we mnie duży opór.
Ciekawy początek…
Potem było jeszcze ciekawiej. W rozmowie z kardynałem upierałem się, że skoro mam zostać duszpasterzem akademickim, to chcę zamieszkać w akademiku. On się oczywiście temu sprzeciwiał, aż w końcu mocno „wkurzony” krzyknął: „Nie będę bawił twoich dzieci! Koniec. Kropka. A jak chcesz, to sobie sam akademik wybuduj”. To była bardzo dobra myśl… Zacząłem się zastanawiać: akademik może nie, ale jakiś dom, żeby zamieszkać ze studentami… Jednak to wydawało się kompletnie nierealne. Zaczynaliśmy przecież z kościołem w stanie ruiny, sypiącym się budynkiem i bez środków do życia.
Odnowa w Piwnicznej
Zaczynaliśmy? Kto z Tobą współtworzył wtedy Maciejówkę?
Na pierwszych Mszach w tygodniu bywały dwie, trzy osoby, a w niedzielę bywało może dwadzieścia. Ale była jedna interesująca, spójna i zdrowa grupa – Odnowa w Duchu Świętym – która liczyła kilkadziesiąt osób. Byli pomostem między czasami jezuickiej Maciejówki a momentem mojego przyjścia. Warto im za to podziękować, zwłaszcza Robertowi Szareckiemu.
Podziwiałem ich: jeździli do Piwnicznej bez księdza, bo jakoś trudno było im kogoś przekonać do warunków tego miejsca i sami sobie głosili rekolekcje, sami gotowali i chodzili codziennie na Mszę Świętą do wsi. To jest ładny kawałek, z pół godziny drogi. Na pierwsze rekolekcje nie zostałem zaproszony – na początku nie było nam łatwo, ich styl był dla mnie trudny, ale im chyba jeszcze trudniej było ze mną. Czuli mój opór. A potem zaczęliśmy uczyć się siebie nawzajem i rok później pojechałem z nimi do Piwnicznej i… zachwyciłem się! Piwniczna to miłość od pierwszego wejrzenia.
Czy poza Piwniczną jest jeszcze coś z wcześniejszego funkcjonowania Maciejówki, co uznałeś, że warto zachować?
Z pewnością model duszpasterstwa, w którym udział świeckich był bardzo duży. Tak kreował to o. Stanisław Mrozek SJ. Ojciec Mrozek nie był dobrym mówcą. Ale był niezwykły w bezpośrednim kontakcie i bardzo charyzmatycznym człowiekiem czynu. To on zrobił całą infrastrukturę, którą tu zastałem: kuchnię, pomieszczenia na spotkania. Po latach zresztą ojciec Mrozek nadal do nas przyjeżdżał i bardzo życzliwie patrzył na nasze poczynania. Wprowadzając zmiany, mieliśmy w nim sprzymierzeńca. Zresztą cała ekipa dawnej Maciejówki zawsze nas bardzo wspierała.
Kiedy poczułeś, że to marzenie, które narodziło się w Taizé, zaczyna się realizować?
Natychmiast! Byłem przeszczęśliwy. Choć w pierwszym roku zupełnie mi nie szło – jakbym walił głową w mur.
DNA Maciejówki
Miałeś takie myśli, że się nie uda?
Tak, w pewnym momencie wydawało mi się, że trzeba zrezygnować. Ja się starałem, a ludzi nie było. Do akademików daleko, choć „uniwerek” pod nosem, więc studenci włóczą się w okolicy w ciągu dnia. Zatem w końcu wpadliśmy na pomysł, żeby w ciągu dnia wprowadzić adorację Najświętszego Sakramentu i spowiedź – ludzie będą przychodzili, a ja sobie siądę i będę ich spowiadał. Siedziałem w sali z napisem „spowiedź” i… nikt nie przychodził. Ile ja książek wtedy przeczytałem!
Po jakimś czasie coś jednak zaczęło ruszać… Pojawił się m.in. Maciek Pichlak, który miał jakąś zdolność sprowadzania ludzi dalekich od Kościoła. To był niezwykły widok, kiedy do Mszy Świętej służyli chłopacy w dredach albo ogoleni na łyso, kompletnie nieobyci z Eucharystią. Przynosili ampułki z ręką w kieszeni i grzecznie pytali: „jeszcze coś ci podać?” (śmiejemy się oboje). Ej, to była świeżość.
Stopniowo pewna grupa studentów zaczęła odkrywać tutaj kawałek domu. Wprowadziliśmy wspólne posiłki, między innymi regularne obiady i kolacje w ciągu tygodnia. Choć warunki były naprawdę ciężkie: straszna ciasnota, przy stole mieściło się ledwie kilkanaście osób. Do tego jedyne okno w kuchni wychodziło prosto na kościół. Jak zaczynało się gotowanie, to ludzie podczas adoracji dostawali ślinotoku.
Dla mnie ważne było, żeby drzwi były stale otwarte, jak w domu. Do tej pory tak jest – otwieramy dom o 7 i zamykamy o 23. Oczywiście ktoś nas czasem okradnie, ale to są normalne koszty, które ponosimy za taki styl życia.
Otwarte drzwi, wspólne posiłki – co jeszcze składa się na DNA Maciejówki?
Muzyka. Dosyć szybko w Maciejówce pojawiły się dziewczyny z Akademii Muzycznej, które miały duże poczucie smaku muzycznego i zabrały się za muzykę w trakcie liturgii. Szybko powstała dobra schola, zaczęły pojawiać się instrumenty, głównie gitara. Jednym z pierwszych gitarzystów był Bartek Kot, spotkany gdzieś w akademiku na kolędzie. Wszedł do duszpasterstwa z ogromnym zapałem i poświęceniem. Tu odkrył swoje powołanie kapłańskie. Następnie pojawił się niezniszczalny gitarzysta Szymon Rabiej, który grał na Mszy Świętej niemal codziennie przez bodaj siedem lat. Jego wierność i gotowość do służby bardzo mi imponowała.
Co najbardziej pomogło Ci przygotować się do pracy z młodymi ludźmi?
Wiesz… Wydaje mi się, że do rozmowy z młodymi ludźmi zawsze byłem nieprzygotowany. Pamiętam, jak kiedyś w nocy zadzwonił domofonem pijany chłopak. Chciał koniecznie porozmawiać na temat wiary. Zgodziłem się, ale zaznaczyłem, że to są poważne sprawy i nie da rady rozmawiać po pijaku. Zatem chętnie, ale zaprosiłem go na rozmowę następnego dnia. O dziwo przyszedł. Mówił jędrnym i obrazowym językiem ze smakowicie umieszczonymi wulgaryzmami, których zazwyczaj nie znoszę… A ja mu odpowiadałem jakąś nudną prozą. Król był nagi: ja tego języka nie znałem. Musiało minąć trochę czasu, zanim zdałem sobie sprawę, że nie muszę. Że to oni są młodzi – ja już nie.
Ten chłopak – mówiliśmy na niego Borsuk – przeżył wtedy prawdziwe nawrócenie, stał się potem liderem jednej z wrocławskich grup duszpasterskich.
Pod jednym dachem
Skąd się wzięło mówienie do ciebie przez studentów na ty?
Zaczęło się od mojego pierwszego wyjazdu na obóz w Białym Dunajcu. Na obozie byli też ludzie z Wawrzynów, z którymi znałem się od lat – najpierw podczas studiów, potem kiedy byłem w seminarium – zatem byliśmy na ty. Stwierdziłem więc, że głupio, żeby Wawrzyny mówiły do mnie mi na ty, a Maciejówka „proszę księdza”. Poza tym kultura wymagałaby, że jeśli ktoś mówi do mnie „proszę księdza”, to ja będę odpowiadał „proszę pani/ pana”, a to nie buduje rodzinnej atmosfery bliskości, a na tym mi bardzo zależało. Powiedziałem więc studentom, żeby mówili do mnie tak, jak mówią do swoich rodziców. I tak stopniowo rodziła się między nami bliskość i przyjaźń.
Ważnym elementem, który często pojawia się w Twoich biogramach, jest fakt, że mieszkasz ze studentami.
Tak, to dla mnie bardzo istotne. Ale na początku opór w duszpasterstwie był ogromny. Byłem tym bardzo zdziwiony, aż zrozumiałem, że ludzie boją się, że będzie jakaś grupka lepiej traktowana, a dla innych zabraknie miejsca, czasu i życzliwości. Wtedy uznałem, że to musi dokonać się w procesie: najpierw zamieszka jedna osoba, a potem stopniowo spróbujemy zwiększać liczbę. Od początku zależało mi na elementach życia wspólnotowego: modlitwie, posiłkach, pracy. Pogodzenie tego z życiem studenckim bywa trudne i wymaga pewnej elastyczności. W tym roku np. czasami śniadanie jest o 7.15, a czasami o 8.15. Dla mnie, starszego człowieka, różne pory wstawania nie są łatwe, ale warto zacisnąć zęby, by razem odmówić jutrznię i zjeść śniadanie, a wieczorem spotkać się na komplecie. To może wydawać się niewiele, a jednak to bardzo dużo. Również całą pandemię przeżyliśmy tutaj razem z chłopakami, co też nie było łatwym doświadczeniem.
Wspólne mieszkanie bywa trudne?
Ale też cudowne. Nie wyobrażam sobie innego życia. Przestałem nosić klucze, bo jestem przyzwyczajony, że w domu zawsze ktoś jest. Zdarzyło się nawet, że przyjechałem wieczorem, a okazało się, że dom jest pusty i nie mogę wejść. Poszedłem więc na spacer po rynku, wróciłem po godzinie i już ktoś na szczęście się zjawił.
Uwielbiam swój poranny obchód po śniadaniu: zajrzeć do wydawnictwa, do kawiarni, zobaczyć, że to wszystko żyje, że każdy coś robi i że jest dobra atmosfera. Miód na moje serce. Rytuał codzienny.
No właśnie, sporo tego: wydawnictwo, kawiarnia, fundacja, wciąż duszpasterstwo… Jak to wszystko godzisz?
Ufam ludziom. Oni mają swoje kompetencje, a ja jestem jedynie głosem doradczym. W fundacji, którą założyliśmy, nie zasiadam ani w radzie, ani w zarządzie.
Jakie są koszty takiego życia? Co musiałeś poświęcić?
Nic. Niczego nie poświęciłem. Może tylko kiedy patrzę na relacje między dziećmi a rodzicami, to dopieka mi celibat. Wtedy troszkę boli. Ale nie można mieć w życiu wszystkiego i to, co wybrałem, a raczej do czego zostałem wybrany, daje mi niezwykłe szczęście. Absolutnie jestem obdarowany. Bóg daje mi wielką łaskę, że mogę swoje życie tak przeżywać. To jest cud. Trochę nie wierzyłem, że to się zdarzy… Kiedy wracałem tym pociągiem z Taizé, przeżywałem walkę wewnętrzną: wierzyć, czy nie wierzyć? Ale tak sobie wtedy pomyślałem, że w zasadzie to nie jest tak ważne. Najważniejsze, żeby gdzieś życie oddać. A gdzie i jak to będzie przebiegać – to mniej istotne.
Marzenia i Kościół przyszłości
Z perspektywy tych dwudziestu trzech lat, kim jest student, który trafia do Maciejówki?
Ludzie bardzo się zmieniają. Pamiętam czasy, kiedy przynosiłem do Maciejówki pączki i studenci się na nie rzucali. Niedawno też przyniosłem pączki, a ludzie pytali: „A z czym są? Jak z budyniem, to nie”. W ostatnich kilku latach żyjemy w niesamowitym dobrobycie. A jednak, co dziwne, ludzie wciąż czują się dobrze w Piwnicznej, gdzie warunki są niezwykle proste. Odkrywają, że do życia nie potrzeba wiele.
Jakiego Kościoła i jakiej Maciejówki w takim razie dziś potrzeba?
Jeszcze nie wiem. Jesteśmy teraz w nowym miejscu, bo mam wrażenie, że ci, którzy chodzą jeszcze do Kościoła, często mimo wszystko robią to z rozpędu. Coraz częściej nie wiedzą, po co w ogóle jest potrzebny Bóg. Pojawiają się nawet takie głosy, że życie przy Bogu to jest chowanie się pod kloszem, a młodzi chcą w końcu żyć prawdziwym życiem. Miałem już kilka bardzo trudnych rozmów w tym duchu. Czasem można poczuć, że chrześcijaństwo nie jest już wartością, ale obciążeniem. I to jest dla mnie zupełnie nowa sytuacja.
Duszpasterstwo jest tworem dynamicznym. Piotrek Wawrzynek miał rację, mówiąc o tych stałych palach, tylko że nie wiem, gdzie dziś one powinny być wbite. Zawsze wydawało mi się, że taką stałą jest Msza Święta, spowiedź, ale ostatnio na Mszę przychodzi dwadzieścia osób, a na spotkanie po Mszy sto. Kiedyś było odwrotnie. To jest dla mnie jakimś sygnałem, że to źródło jest dla studentów coraz mniej dostępne. Zdecydowanie mniej czasu schodzi mi na spowiedź – spadło „zapotrzebowanie”. Z kolei więcej ludzi pojawia się obecnie na adoracji… Więc przyglądamy się czemuś, co jest szalenie dynamiczne. Teraz trwa jakaś gruntowna przemiana, której jeszcze nie rozumiemy.
Myślę, że na razie trzeba budzić potrzebę. Bardzo potrzebują Boga ludzie, którzy zmagają się z poważnymi słabościami, deficytami, uzależnieniami, gdy dotykają granic i sami sobie nie radzą. Oni mówią: tak, potrzebuję Boga (Malina się zamyśla). Oczywiście, ludzie w takich sytuacjach szukają pomocy w terapii i to dobrze. Ale bardzo ważne jest odkrycie, że ta bezsilność ma też wymiar duchowy i potrzebuje odpowiedzi na poziomie duchowym. Inaczej będziemy walić głową w mur.
A o czym teraz marzysz?
(Chwila ciszy) Marzę o znalezieniu ludzi, którzy szukają Chrystusa. Może nie wiedzą, czego szukają, ale generalnie szukają Chrystusa.
Tytuł, lead, śródtytuły pochodzą od polskiej edycji Aletei.
Fragment książki „Schodami do góry. Historie z Maciejówki”, wydawnictwo 2Ryby
Można ją nabyć na stronie sklep.2ryby.pl. Dla czytelników Aletei dostępny jest kod promocyjny ALETEIA23 ważny do 30 czerwca 2023.