Co może być ciekawego w rodowodach? Pozornie wydaje się, że to najbardziej nudna część Ewangelii. Nie dziwmy się jednak, że spis przodków Jezusa występuje w Nowym Testamencie aż dwa razy – w wersji św. Mateusza (Mt 1,1-17) i św. Łukasza (Łk 3,23-38).
Żydzi lubowali się w tego rodzaju genealogiach. Wymienianie przodków, badanie kto od kogo pochodził, wykazywanie rodowych powiązań nie należało jedynie do kanonu rozrywek wąskiej grupy hobbystów. Dla członków narodu wybranego było powszechną formą upamiętniania ich dziedzictwa, przejawem troski o swą tożsamość, która określała się i kształtowała przez wiedzę o przodkach i kontakt z ich duchową spuścizną.
Rodowody te nie zawsze opierały się na precyzyjnym ustalaniu przodków. Czasami – jak w wypadku rodowodów Jezusa – miały charakter symboliczny, odzwierciedlający jakiś duchowy sens.
Przodkowie Józefa i Maryi
Przyjmuje się, że genealogia zapisana w Ewangelii według św. Mateusza to najprawdopodobniej rodowód św. Józefa, podczas gdy wersja podana przez św. Łukasza to spis przodków Maryi, choć nie pojawia się w nim jej imię, ale imię poślubionego jej Józefa, który figuruje tam jako syn Helego (Łk 3,23).
Łukaszowa wersja rodowodu Jezusa ma pokazać jego pochodzenie od pierwszego rodzica – Adama, a więc w symbolicznym sensie historię całej połączonej więzami krwi ludzkości, której dzieje znajdują swe zwieńczenie w Jezusie. I tak, jak Adam, który był „synem Bożym” (por. Łk 3,38) przez fakt bezpośredniego stworzenia, stał się powodem upadku całej ludzkości, tak wcielony Syn Boży – Jezus Chrystus – przyniósł jej odkupienie i zbawienie.
Z kolei Mateuszowa wersja rodowodu, który od Jezusa sięga do Abrahama, zbudowana jest na trójpodziale: od Abrahama do Dawida, od Dawida do przesiedlenia babilońskiego, od przesiedlenia babilońskiego do Jezusa. Wszędzie, według narracji Ewangelisty, występuje ta sama liczba czternastu pokoleń, oddzielonych od siebie wydarzeniami kluczowymi dla historii Izraela. To znów zapis w pewnej mierze symboliczny, który ma pokazać nadejście nowego przełomu – pełni czasów w Jezusie.
Jesteśmy przecież „z Jego rodu”
Co więcej, św. Mateusz w całym rodowodzie konsekwentnie operuje słowem εγεννησεν (egennēsen) – „zrodził”. Dosłownie rzecz ujmując, należałoby więc za każdym razem tłumaczyć nie tyle „był ojcem” (np. Abraham był ojcem Izaaka, itd.), ile „zrodził” (np. Abraham zrodził Izaaka).
Oczywiście, nie chodzi o fizyczne rodzenie, lecz o przekaz dziedzictwa i tożsamości, której nosicielem jest ojciec – głowa rodu. Jednak gdy Ewangelista dochodzi do św. Józefa, nie pisze o nim jako o tym, który „zrodził” Jezusa, ale jako o mężu Maryi, z której „został zrodzony” (εγεννηθη, egennēthē) Jezus zwany Chrystusem (por. Mt 1,16).
Widać wyraźnie, że Ewangelista nie chce, abyśmy sądzili, że Jezus swe synostwo otrzymuje od ziemskiego ojca. Odwieczne Słowo, przyjmując ciało, wkracza w ziemską historię konkretnych ludzi i staje się jej częścią, ale wkracza przez Maryję – jako Syn Boży, który przywraca zagubionej ludzkości bliskość i miłość Ojca Niebieskiego.
W Mateuszowej wersji rodowodu Jezusa jest jeszcze coś istotnego i zarazem niezwykle urzekającego. Są w nim bowiem wymienieni zarówno patriarchowie i wielcy bohaterowie, jak i królowie przeklęci, a nawet prostytutki (np. Rachab). To celowy zabieg – tym bardziej, że Ewangelista mógł poprzestać na mężczyznach – nie musiał wymieniać wspomnianych w genealogii Jezusa kobiet (np. Tamar, która przebrana za nierządnicę uwiodła swego teścia, aby mieć upragnionego potomka).
Dlaczego to uczynił? Może to znak dla nas, że Bóg nie tylko nie wstydzi się swej ziemskiej „rodziny”, ale chce być też częścią historii każdego z nas – należeć do naszego „życiorysu”? Wybiera sobie więc te poranione, grzeszne, indywidualne dzieje, aby objawić w nich swą zbawczą obecność. W końcu, jak powiedział św. Paweł, jesteśmy przecież „z Jego rodu” (Dz 17,28).