Przekazując darowiznę, pomagasz Aletei kontynuować jej misję. Dzięki Tobie możemy wspólnie budować przyszłość tego wyjątkowego projektu.
Rozmowa 1: ochrzcijmy dziecko „po cichu”
– Proszę księdza, my w takiej sprawie… To jest nasz wnusio ukochany.
– Piękny chłopak, na schwał! Czym mogę służyć?
– No, tego… Trzeba go ochrzcić, proszę księdza, bo już ma prawie roczek. A jego rodzice nie mają ślubu i… Ochrzci go ksiądz? Tak, wie ksiądz, po cichu, bez żadnego wpisywania nigdzie. Żeby był ochrzczony po prostu.
Patrzę, słucham i zaczynam rozumieć. Ale na wszelki wypadek pytam:
– A oni, wasze dzieci, wiedzą, że tu jesteście?
Zerkają na siebie, a ja już wiem. Bardziej stwierdzam, niż pytam właściwie:
– Oni nie chcą go ochrzcić, prawda?
– No nie chcą właśnie. Przynajmniej na razie… – wtrąca szybko ona, babcia – Wie ksiądz, takie czasy, młodzi teraz…
Smutno mi i ciężko. Muszę im powiedzieć, że nie ochrzczę ich wnuka. Ani ja, ani żaden inny – mam nadzieję – ksiądz. Bo tak nie wolno. Prawo rodziców do decydowania o wychowaniu dziecka – także o wychowaniu religijnym lub jego braku – jest święte. Święte i pierwsze, bo wywodzi się z ludzkiej natury. Jest wcześniejsze niż sakramenty Kościoła.
Już nawet nie chodzi o to, że ochrzczenia malca wbrew woli rodziców zabrania prawo stanowione. Ale o to, że byłoby to głęboko niegodziwe – zarówno względem jego rodziców jak i jego samego. Byłoby niegodziwe także względem Pana Boga. Z Jego ustanowienia rodzice mają pierwszorzędne prawo do wychowania swojego dziecka i decydowania o nim także w kwestiach związanych z wyznawaniem i praktyką religii lub ich brakiem – do czasu aż młody człowiek osiągnie zdolność podejmowania takich decyzji samodzielnie.
Smutno mi i ciężko, bo wiem, że im niełatwo przyjdzie to zrozumieć. Przecież chcą dobrze. Dość trudno im pojąć, dlaczego ich dzieci nie chodzą do kościoła lub wręcz otwarcie deklarują niewiarę. Obwiniają czasy, kulturę, świat albo samych siebie: gdzie popełniliśmy błąd? Co zrobiliśmy nie tak? Chcą dobrze.
Być może nie potrafiliby precyzyjnie wyrazić teologii sakramentu chrztu, ale są głęboko przekonani, że chrzest jest czymś fundamentalnym. Nie wyobrażają sobie, że ich ukochany wnuk, oczko w głowie, będzie rósł nieochrzczony.
Kiedy zaczynam mówić, wyglądają jak dwa podcięte kwiaty, jak dwie nagle brutalnie zgaszone świece. Ona ma w oczach łzy. On milknie tym charakterystycznym milczeniem bezradnego mężczyzny, który całym sobą nie chce i nie potrafi się pogodzić z fiaskiem swoich najlepszych starań. Widzę już, że będzie miał do mnie żal. Rozumiem. Ona próbuje raz jeszcze. A może to już nawet nie próba przekonania mnie – jakby to ode mnie zależało – ale jej najszczersza trwoga i troska o to dziecko:
– Proszę księdza… A jak… Jak, nie daj Bóg, coś by mu się stało. Co wtedy? On wtedy przecież… Nieochrzczony… – Gdyby spojrzenia mogły zamrażać, to on, dziadek, miałby mnie na sumieniu. Widzę, że patrzy na mordercę swojego wnuka – jakbym co najmniej właśnie w tej chwili osmalonymi widłami podtapiał młodego w centralnym kotle piekieł. Nie czas i miejsce na precyzyjny teologiczny wywód. Tym bardziej na powoływanie się na Katechizm czy Kodeks prawa kanonicznego. Musi być zwięźle, jasno i w serce.
– Kochacie go i chcecie dla niego najlepiej. Na sobie samych wam tak nie zależy, jak na nim. Wiem, widzę. Więc bądźcie pewni, że Pan Bóg go kocha nieskończenie bardziej niż wy. I że Panu Bogu zależy na nim nieskończenie bardziej niż wam. On go sobie nie odpuści. Nie zapomni o nim. Będzie o niego walczył. Będzie na niego czekał. Będzie go szukał i przywoływał do siebie na tysiące sposobów. Jednym z tych sposobów będzie wasza miłość, wasza wiara i wasze świadectwo. Wasz wnuk będzie rósł patrząc także na was. Z czasem będzie rozumiał coraz więcej. Zacznie stawiać pytania. Najpierw bardzo proste. Ale z czasem coraz poważniejsze i głębsze. Nie chodzi o to, żebyście robili jakąś religijną „partyzantkę” pod nosem jego rodziców. To by was mogło tylko skłócić i oddalić od nich i od niego. Wytrzymajcie. Pan Bóg zna wasze najlepsze pragnienia. I zna wasz ból. Ten ból nie pozostanie bezowocny, bo jest z miłości. To się kiedyś „odezwie” w życiu waszego wnuka. Zaowocuje. Nie wiem, czy to zobaczycie. Ale nic, co jest z miłości, nie pozostaje bezowocne.
A gdyby… – widzę, że czekają, zwłaszcza ona. – Gdyby coś się stało… Panu Bogu naprawdę na nim zależy. I Pan Bóg znajdzie sposób. Bóg, który dał nam sakramenty, nie jest związany sakramentami. Może i potrafi działać ponad nimi. One są najskuteczniejszą, najpewniejszą drogą do Niego. Ale On, Bóg, potrafi znaleźć nieskończenie wiele innych dróg do nas, jeśli droga sakramentów z jakichś powodów jest akurat niemożliwa…
Czy ich przekonałem? Nie wiem. Trochę mam nadzieję, że tak. A trochę wątpię. Dziękują – uprzejmie, grzecznie, ale jednak zdawkowo. Są przejęci. Czy uspokojeni? Co najwyżej trochę. Być może za drzwiami on powie: „Iii, młody, nie zna się i pewnie boi. Pójdziemy do proboszcza…”.
Rozmowa 2: chrzest „na wszelki wypadek”
– Proszę księdza, sprawę mam – pani jest zdecydowana, tylko z początku trochę nieśmiała, ale z każdym słowem nabiera werwy. – Synowa nie chce pozwolić nam na chrzest wnuka! Ona jest ta… prawosławna. I nie chce słyszeć o chrzcie! Można go ochrzcić bez niej, prawda?
– No nie bardzo. A syn? On by chciał ochrzcić dziecko?
– On… Nie ma nic przeciwko… To znaczy tak, chciałby, chce, oczywiście…
Czyli krótko i brzydko mówiąc: ma w nosie. Matka dziecka nie chce chrztu w Kościele katolickim – nic dziwnego, skoro sama jest prawosławną – a ojcu w najlepszym wypadku „wisi i powiewa”, nie jest specjalnie zainteresowany, ale pozwoli swojej matce, babce dziecka, żeby mu nie wierciła dziury w brzuchu. Pięknie…
– Nie można ochrzcić dziecka bez zgody obojga rodziców, proszę pani. Przykro mi, bo rozumiem, że pani bardzo zależy. Jest pani wierząca i chciałby jak najlepiej dla malca. Ale to rodzice muszą się dogadać w tej sprawie, bo to ich dziecko i tylko oni mogą decydować… Ale razem.
Pani nie jest usatysfakcjonowana moim podejściem do tematu. Nie na to liczyła. Bliższe prawdy byłoby stwierdzenie, że srogo ją rozczarowałem. Górą są emocje i dzięki temu poznaję kilka następnych szczegółów rodzinnej „sielanki”:
– Dogadać? A jak oni się niby mają dogadać, jak ona wzięła dziecko i wyjechała? Powiedziała, że wróci, ale na razie wyjechała… – Pani milknie na nieco już spokojniejszym tonie, zorientowawszy się, że niepotrzebnie mi to mówi.
– No to na razie i tak z chrztu nici, skoro dziecka nie ma. Ale może warto pomyśleć i porozmawiać z nią, czy zgodziłaby się na chrzest w Cerkwi…?
Zdaje się, że równie dobrze mógłbym zaproponować wystrzelenie dziecka w kosmos, albo upuścić jej pod stopy odbezpieczony granat. Moja rozmówczyni patrzy ze zgrozą i aż zaniemówiła. Tylko na chwilę jednak…
– W cerkwi?! Jak w cerkwi?! Gdzie?! Przecież my wszyscy jesteśmy katolicy, Polacy! A oni, prawosławni… Oni chrzczą dzieci?!
– No chrzczą, chrzczą. Dokładnie tak samo jak my. I to jest tak samo ważny chrzest. Tak samo się „liczy” u Pana Boga. A skoro dziecko i tak jest – wiem, że stąpam po niebezpiecznym gruncie – raczej z matką na razie i różnie może być, to przecież ona je będzie wychowywała bardziej… Przynajmniej póki co… – dodaję dla uspokojenia. – Więc może lepiej spróbować ją nakłonić do chrztu w cerkwi, niż zostawić malca bez chrztu zupełnie?
Okazuje się, że moja rozmówczyni ma jeszcze asa w rękawie. I przyznaję, że zrobiła na mnie wrażenie:
– No nie wiem, nie wiem. Ale skoro ksiądz tak mówi… Ja go co prawda na szczęście – to jest ten as, uwaga! – ochrzciłam już sama w domu na wszelki wypadek… Ale tak porządnie w kościele też chcieliśmy…
Łapię powietrze i prawdopodobnie odwdzięczam się dokładnie takim samym spojrzeniem, jakim ona uraczyła mnie przed chwilą.
– Co…? Co pani zrobiła?
– O.. Ochrzciłam go… W domu… Sama – ewidentnie nie przeczuwa, żeby coś było nie tak. Nawet jest trochę dumna.
– Ale jak to? Jak? Czemu? Było jakieś niebezpieczeństwo? Wnukowi groziła śmierć?
– Nie… Nie, nie. Wszystko w porządku. Zdrowy chłopak, proszę księdza, aż miło patrzeć! Dobre cztery kilo przy urodzeniu.
– …?
– No ochrzciłam go tak na wszelki wypadek, jakby co… Ale… – na chwilę milknie; chyba właśnie dociera do niej, że sama do końca nie wie, co myśleć o swoich hausgemacht chrzcinach.
Ja w duchu aż jęknąłem. Ale jakoś musimy z tego wybrnąć. Najpierw trzeba ustalić, czy do chrztu rzeczywiście doszło.
– No dobrze. To znaczy niedobrze. Bardzo. Ale co właściwie pani zrobiła? Jak go pani ochrzciła? Jak to wyglądało?
– Yy… No pokropiłam go wodą święconą i powiedziałam: „Nazywasz się Tomasz”… – patrzy wyczekująco. Ja oddycham z ulgą.
– Dokładnie tak pani zrobiła i powiedziała?
– No tak, jak księdzu mówię.
– No to go pani na szczęście nie ochrzciła. I proszę więcej nie próbować, bo tak nie wolno.
Dalej tłumaczę pokrótce dlatego, jak przy poprzedniej rozmowie. Przez chwilę myślę, czy nie powinienem jej wyjaśnić, że chrzci się polewając trzykrotnie głowę wodą i wypowiadając jednocześnie właściwą formułę sakramentalną: N., ja ciebie chrzczę w imię Ojca [pierwsze polanie głowy] i Syna [drugie polanie głowy], i Ducha Świętego [trzecie polanie głowy]. Ale koniec końców odpuszczam. Mam poważne podejrzenie, że poszłaby prosto do domu i przy najbliższej okazji kuchenną kranówką dopełniła uprzednio „spartaczonego” dzieła…
Odchodzi deklarując zrozumienie i gotowość pertraktacji z synową na temat chrztu w Cerkwi prawosławnej. Ale co ma w sercu i głowie, Bóg jeden raczy wiedzieć. Ja nie jestem w stanie tego przeniknąć. Ona też chciała i chce dobrze. Może bardziej z serca, niż z głowy, ale przecież naprawdę szczerze.
Zaniedbana katecheza dorosłych
Swoją drogą odkrywam właśnie – a to nie tylko dwie takie rozmowy, jakie miałem w ostatnich miesiącach (ile ich jest w ogóle?) – że mamy poważnie zaniedbany cały „dział” katechezy dorosłych ludzi. Jednak dobrze by było, żeby wierzący człowiek wiedział, jak ważnie ochrzcić kogoś w niebezpieczeństwie śmierci. Ale równie ważne, by nie traktował chrztu jako quasi magicznego aktu…
Nie politykuję na niedzielnych kazaniach (w tygodniu też nie); nie zajmuję się zasadnością noszenia maseczek i szczepień; nie analizuję zbyt wnikliwie trendów społecznych i kulturowych; nie instruuję, jak wyegzorcyzmować chomika… Ot, staram się wyjaśniać i rozważać z ludźmi Słowo Boże dane nam w liturgii i szukać sposobów, jak poddać mu się i przeżyć je w codzienności.
Ale wygląda na to, że powinienem poważnie pomyśleć o wpleceniu w kazania także praktycznych podstaw sakramentologii… Nie ja jeden zresztą. A potem papież ci powie, że kazanie nie powinno trwać dłużej niż dziesięć minut…