Wielu z nas słyszało i zna niesamowitą historię związaną z powstaniem Sanktuarium Matki Bożej Brzemiennej w matemblewskim lesie. To tutaj przyjeżdżają małżonkowie, aby poprosić Maryję o dar bycia rodzicami. To tutaj mieści się Dom Samotnej Matki, który spieszy z pomocą każdej kobiecie oczekującej na narodziny dziecka, a znajdującej się w trudnej sytuacji życiowej.
W tym niezwykłym miejscu znajduje się również Fundacja Spotkajmy się pod Jerycho. Jednym z jej projektów jest „SOS jestem w ciąży", który 8 grudnia obchodzi pierwszą rocznicę powstania.
Z filiżanką „zimowej herbaty”, siedząc przy wspólnym stole w siedzibie fundacji, wysłuchałam opowieści Agnieszki, mamy 2,5 letniej Melanii oraz maleńkiej Weroniki. Oto ona.
Złe wiadomości
Spodziewałam się drugiego dziecka, wielka radość! Ale niestety wkrótce, bo w 17 tygodniu ciąży dowiedziałam się, że maleństwo, które noszę pod swoim sercem jest chore i prawdopodobnie nie dożyje do terminu porodu.
Jak wyglądała ta „hiobowa wieść”? Zwyczajna, rutynowa wizyta u ginekologa i dowiedziałam się, że „coś” jest nie tak... Lekarz zobaczył w czasie badania usg, że „mamy problem” (nastąpiło małowodzie graniczące z bezwodziem) i musiałam natychmiast zgłosić się do szpitala.
Pojechałam z mężem na SOR ginekologiczny do gdańskiego szpitala. Jadąc tam czułam niepokój, ale jeszcze miałam nadzieję, że „będzie dobrze”. Badania usg, które wykonywało mi dwóch ginekologów, potwierdziły złe wiadomości.
Ginekolog, który mówił, nie patrzył na mnie: był zapatrzony w monitor usg. O czym mówi lekarz? Czy zwraca się do mnie? Czy mówi o moim dziecku? Jak to – brak pęcherza moczowego? Przecież na badaniach prenatalnych kilka tygodni wcześniej był widoczny pęcherz! W głowie zaczęły kłębić się myśli. Nie rozumiałam, co się wokół mnie teraz dzieje. Zaczęło robić mi się słabo.
Nasze dziecko niedługo umrze
Po chwili głębokiej ciszy ginekolog kazał mi się ubrać i powiedział, że niestety, ale "dziecko cierpi na wielotorbielowatość nerki. Nie produkują one moczu, co w konsekwencji powoduje bezwodzie. Z powodu bezwodzia nie rozwiną się u dziecka płuca. Jeżeli płód w ogóle dożyje do terminu porodu – co jest wątpliwe – to i tak umrze od razu po urodzeniu”.
Na koniec dodał, że po zmianie przepisów aborcyjnych jedyne, co może, to dać mi wizytówkę do hospicjum perinatalnego. Kazał czekać, aż przestanę czuć ruchy płodu, co będzie świadczyło o tym, że dziecko obumarło lub zgłosić się do nich, jeśli poczuję, że poród rozpoczyna się poprzez skurcze.
Czułam, że stoję za jakąś szybą, że ten lekarz nie mówi tego do mnie. Kiedy wyszedł i został ze mną tylko lekarz dyżurujący, który zaczął coś „klepać” w komputerze, czułam, że muszę iść do łazienki. Zwymiotowałam. Nie rozumiałam co się dzieje – pierwsza myśl była taka, że to jakiś chory sen, że to przecież niemożliwe.
Mój mąż nie mógł być ze mną podczas tego badania z powodu restrykcji związanych z panującym w tym czasie COVID-19. Czekał na mnie w samochodzie pod szpitalem. Z ledwością dotarłam do auta. Było mi niedobrze, kręciło mi się w głowie, chciałam wybuchnąć płaczem.
Nie potrafiłam przekazać mu tej wiadomości. Nie mogło przejść mi przez gardło zdanie: „Nasze dziecko niedługo umrze”. Oboje wracaliśmy do domu w milczeniu.
Myśl nie do zniesienia
Kiedy powiedzieliśmy o wszystkim rodzinie i znajomym – ich reakcji można się było spodziewać – płakali, byli rozżaleni i nie rozumieli tej sytuacji tak samo jak my. Padały pytania: „Jak to możliwe? Co lekarze zamierzają teraz zrobić? Co będzie z tobą? Masz tak po prostu czekać aż dziecko umrze i je urodzić?”.
Wielu z naszych bliskich (mimo że otaczają nas ludzie wierzący) uważało, że nasze małżeństwo może nie przetrwać takiej próby, że ogrom tej tragedii będzie dla nas nie do zniesienia, że straci na tym też nasza córka. Czułam się bardzo przytłoczona. Cała sytuacja była dla nas jako rodziców bardzo świeża. My sami nie umieliśmy jeszcze “objąć” tej tragedii w głowie, a z drugiej strony zarzucające nas dziesiątki “dobrych” rad.
I to jest chyba ten moment, kiedy większość kobiet w podobnej sytuacji, poszłaby za namową tych rad i zaczęłyby szukać sposobu zakończenia ciąży „na własną rękę”. Świadomość tego, że masz czekać aż dziecko umrze, jest myślą nie do zniesienia. Rozrywa umysł, serce i ciało na milion kawałków. Nie pozwala złapać tchu. Pytania do Boga: „Dlaczego nam to robisz?!”.
Wiedziałam że niezależnie od tego czy zdecyduję się donosić ciążę czy nie – nic już nie będzie takie samo. Nigdy.
Kto, jeśli nie matka?
Zaczęły nachodzić mnie myśli: „Jak ja sobie poradzę psychicznie jako matka trzymająca w ramionach swoje martwe dziecko?”.
Później uświadomiłam sobie, że kto, jeśli nie matka powinien walczyć, wierzyć i mieć nadzieję do końca, aby ratować swoje dziecko? Postanowiliśmy z mężem, że nie przyłożymy ręki do jego śmierci.
Uważałam, że kobieta, która dokonuje aborcji z różnych przyczyn, nie do końca zdaje sobie sprawę z konsekwencji tego wyboru. Że towarzyszy tej decyzji podwójny ból – rozpacz po stracie dziecka, a następnie, prędzej czy później, wyrzuty sumienia wobec dziecka, którego nie chciała lub bała się przyjąć na świat.
Nie chciałam tego. Postanowiłam, że zostanie przy nas tak długo, ile będzie mogło. Nie mi decydować o jego losie – to odrębny byt. Czułam już wtedy jego ruchy – to upewniało mnie w tej świadomości, że w moim ciele rośnie mały człowiek.
Nie każdego z naszych bliskich ucieszyła decyzja o nieprzerywaniu ciąży. Zaniepokojenie otoczenia wynikające z naszej decyzji i jej następstw towarzyszyło nam już do końca trwania ciąży.
SOS jestem w ciąży
Któregoś dnia moja przyjaciółka powiedziała, że musi zabrać mnie „w miejsce magiczne, na spacer”. I tak po raz pierwszy przyjechałam do Sanktuarium Matki Bożej Brzemiennej. Miejsce rzeczywiście niezwykłe, otulone matemblewskim lasem. Atmosfera sprzyjająca refleksji i idealna na spacery.
Tutaj znalazłam ulotkę Fundacji „Spotkajmy się pod Jerycho” i projekcie „SOS jestem w ciąży”, który pomaga kobietom i parom zmagającym się z tzw. trudną ciążą, jak też kobietom po doświadczeniu aborcji. Pomyślałam sobie: A może i ja potrzebuję ich wsparcia?
I tak się zaczęła, mogę powiedzieć, nasza przyjaźń. Naprawdę wielkie wsparcie duchowe, emocjonalne i medyczne. Ludzie z „SOS jestem w ciąży” umówili mnie m.in. na spotkanie z neonatologiem. Powiedział mi, na co – z punktu widzenia lekarza neonatologa – mogę się nastawiać, i co jako szpital mogą mi i mojemu dziecku zaoferować w czasie porodu i po narodzinach ciężko chorego dziecka.
Ekipa „SOS” i ludzie, których tam poznałam, pomogli mi na nowo, małymi kroczkami, przybliżyć się z powrotem do Pana Boga. Nie potrafiłam zaufać Jezusowi: odsunęłam się od Niego w największym kryzysie, z jakim musiałam się zmierzyć.
To, co działo się wtedy w naszym małżeńskim życiu (niezrozumiały dla mnie „wyrok”, czyli zbliżająca się nieuchronnie utrata dziecka) spowodowało zablokowanie jakichkolwiek relacji z Panem Bogiem. Odwróciłam się od Niego. Ogromna fala goryczy i niewyobrażalnego żalu do Boga i całego świata.
Weronika była z nami przez dwie godziny
Nadszedł dzień urodzin: w 39 tygodniu ciąży, 3 listopada przyszła na świat nasza Mała Iskierka, nasz Mały Cud – nasza córeczka Weronika. Płakała. Płakałam razem z nią, że żyje, że oddycha, że krzyczy i głośno daje o sobie znać, że „jest”. Byliśmy przeszczęśliwi, że mogliśmy ją w końcu poznać, że ona mogła też zobaczyć swoich rodziców, którzy tyle na nią czekali i tak bardzo ją kochają. Poczuliśmy jej ciepło, usłyszeliśmy jej płacz – to było dla nas najważniejsze.
Weronika była z nami przez dwie godziny. Jej serduszko z czasem zaczęło bić coraz wolniej, aż w końcu po prostu „zasnęła”. Została ochrzczona, wycałowana i widzieliśmy do samego końca w jej oczach radość… Dało nam to miłość, nadzieję i siłę.
Córeczka odmieniła nasze życie. Zmieniła kierunek patrzenia na życie i śmierć, która kiedyś była tematem tabu. Ale dla nas, teraz – już nie jest. Maleństwo było dla nas dowodem, że można jednak zmienić perspektywę patrzenia na wydarzenia, które dotykają nas w życiu.
Mamo, nie smuć się
Przez te kilka miesięcy dzięki Weronice poznaliśmy cudownych, dobrych ludzi, również z „SOS jestem w ciąży”, którzy dalej nam pomagają. Ich obecność przy nas przez wiele miesięcy „zaznaczyła” się tak mocno w naszych sercach, że – mam nadzieję – zostaną z nami na zawsze. Dziś wiem, że po prostu tak miało być.
Na każdego z nas jest przewidziany jakiś plan. Poddajmy się temu, zaufajmy. Śmierć naszej córeczki nie oznacza końca. Oznacza dla niej i dla nas nowy początek.
Czasami wyobrażam sobie, że Weronika jest przy mnie – chociaż jej nie widzę – i trzyma rączkę na moim ramieniu, mówiąc: Mamo, nie smuć się – żyj i działaj, bo masz dla kogo!”.