separateurCreated with Sketch.

Jak dobrze żyć, gdy odchodzą najbliżsi? Prezes Fundacji Integracja o stracie i nadziei

whatsappfacebooktwitter-xemailnative
Beata Dązbłaż - 22.07.21
whatsappfacebooktwitter-xemailnative
Z Ewą Pawłowską, prezes Fundacji Integracja, rozmawiamy o doświadczeniu straty bliskich osób, pytamy ją, jak poradzić sobie z ich odejściem i jak z tym żyć dalej. Mówi nam także o innego rodzaju kontakcie z bliskimi, którzy odeszli, ale są w naszym życiu, pamięci, codzienności.

Przekazując darowiznę, pomagasz Aletei kontynuować jej misję. Dzięki Tobie możemy wspólnie budować przyszłość tego wyjątkowego projektu.

Przekaż darowiznę za pomocą zaledwie 3 kliknięć

Beata Dązbłaż: Mijają trzy lata, w ciągu których straciłaś trzy bliskie ci osoby: 8 października 2018 r. w traumatycznych okolicznościach odszedł twój mąż Piotr, w lipcu mija rok od śmierci twojej mamy, a w marcu tego roku zmarł twój teść. Gdy patrzysz na to z pewnej odległości, jeszcze nie tak dużej, ale jednak, co myślisz o tych doświadczeniach? Jak się w nich odnajdujesz?

Ewa Pawłowska: Myślę, że patrząc z perspektywy, wszystkie trudne doświadczenia mają sens – są smutne, traumatyczne z jednej strony, a z drugiej, widzę je też jako niosące wartości. Choć to zabrzmi paradoksalnie, dają mi one bardzo dużą świadomość i pobudzają do refleksji nad życiem i śmiercią.

Szczególnie nad śmiercią, z którą nie byłam oswajana od dzieciństwa, gdyż pierwsza bardzo bliska mi osoba, moja babcia, odeszła ponad dwadzieścia lat temu. Myślę dziś, że babcia, mocno doświadczona przez życie i bardzo mądra, miała tę śmierć oswojoną. Przygotowywała się do niej. Nie zapomnę, gdy pokazała mi pudełeczko z ubraniami, mówiąc, że przygotowała je sobie na śmierć. Byłam wtedy bardzo młoda i zapytałam ją, czy nie będzie jej w tym zimno. Babcia tylko się uśmiechnęła.

Myślę dziś o niej jako o bardzo pokornym i wierzącym człowieku. Mama podobnie, miała przygotowane ubranie w razie śmierci. Wśród tych rzeczy była mała czarna cekinowa torebka ze szminką w środku. Mama była niepoprawną optymistką życiową. Jednak dopiero śmierć Piotra przyniosła mi głęboką refleksję.

Co zrozumiałaś?

Minęły już prawie 3 lata, ale tęsknota rośnie z czasem. W moim przypadku nie jest tak, że czas leczy rany. Zaprzyjaźniony zakonnik powiedział mi zaraz po śmierci Piotra, że jak będę patrzyła na nią z dystansu, to będę inaczej myślała o śmierci.

Zgadzam się z tym, bo czas zastanowienia się i refleksji przynosi inne spojrzenie na śmierć. Coś się kończy, mam poczucie nieodwracalnej straty, straciłam z oczu najbliższą mi osobę i to się już nie zmieni. Z taką myślą trzeba się oswoić.

Ale z drugiej strony, jest taka myśl, że śmierć jest czymś oczywistym i nieuchronnym. I tak naprawdę powstaje pytanie, dlaczego my tej śmierci tak bardzo się boimy? Może dlatego właśnie, że jest taka nieodwracalna, ale przecież wpisana w nasze życie. Myśląc racjonalnie, powinniśmy się z nią oswajać i liczyć. Ale także troszczyć się o to, żebyśmy mieli szczęśliwe życie i maksymalnie je wykorzystali. Po czasie widzę, że nie rozumiałam zachłanności Piotra na życie.

Kiedyś powiedziałaś, że biegłaś za Piotrem…

Wydawało mi się tylko, że go rozumiem, ale tak naprawdę nie rozumiałam go do końca. Dopiero teraz zrozumiałam, że żył zachłannie, bo chciał to życie przeżyć maksymalnie i dobrze, zrobić jak najwięcej.

Poznajesz więc Piotra wciąż na nowo?

Tak. Kiedy jeszcze nie byłam w stanie tego zrozumieć, on mówił, że miał darowane życie. I tak było, po skoku do wody na główkę poruszał się na wózku od 16. r.ż., z dobrze zapowiadającego się koszykarza, stał się działaczem społecznym.

Tak było – miał darowane życie. Ja też miałam taki moment, już po odejściu Piotra, kiedy postawiono mi diagnozę: rak. Działo się wtedy tak wiele, że nie miałam czasu na myślenie o tym.  Ja też teraz chcę żyć zachłannie. Patrząc z perspektywy, widzę, że mam, tak jak Piotr – chcę jak najwięcej, nie odwlekam decyzji, żyję intensywnie.

Twój mąż, założyciel i szef Integracji, zmarł wskutek niewłaściwie przeprowadzonej przez lekarza akcji ratunkowej. To było 46 minut jego zaniechań, które skończyły się dramatycznie. Zdecydowałaś się walczyć w sądzie o uznanie jego postępowania za błąd lekarski. W czerwcu tego roku prokuratura skierowała do sądu akt oskarżenia przeciwko temu lekarzowi. Co o nim myślisz dziś? Czy czułaś do niego zwykły ludzki żal, złość?

Rzeczywiście okoliczności śmierci Piotra były dramatyczne i traumatyczne. To na czym najbardziej mi zależało, to było odsunięcie tego lekarza od kontaktu z pacjentami. Po to, aby uniemożliwić mu dokonywania kolejnych zaniechań. Niestety, to trwało długo i miesiąc po śmierci Piotra ofiarą tego samego lekarza padła jeszcze starsza kobieta. Odsunięcie go od zawodu przyniosło mi ulgę – że nie może on już nikomu zaszkodzić. Ale ta sprawa się nie zakończyła i wiąże się z ciągłymi powrotami do tych dramatycznych chwil.

Nie pamiętam uczucia złości do tego lekarza. Nie wiem, co nim kieruje, nie wiem, na ile jest on w stanie ocenić swoje czyny, gdyż nie przyznaje się do winy. Chyba większą złość mam do osób, które go zatrudniły, bo myślę, że to nie miało prawa się wydarzyć.

Ty sama wywodzisz się ze środowiska medycznego. Przez 26 lat pracowałaś jako położna, z pasji i przekonania, z misją – jak zawsze mówisz. Po odejściu Piotra zostawiłaś tę pracę na rzecz kontynuowania misji męża i podjęłaś jako prezes Integracji zupełnie nowe wyzwania. Jak sobie poradziłaś w tym najtrudniejszym momencie zderzenia swojej żałoby, straty, z zupełnie nową codziennością?

Działanie mam chyba w genach, myślę też, że mam mimo wszystko nadzieję, wiarę i miłość – to bardzo mi pomogło. Ale także pomogła mi potrzeba kontynuowania i utrzymania zespołu Integracji oraz jej misji. Najpierw zgodziłam się zostać prezesem, a potem się nad tym zastanowiłam.

Nie miałam żadnego przygotowania, by prowadzić ponad 40-osobowy zespół. Ja nawet nie lubię samego określenia zarządzanie ludźmi, to nie leży w mojej naturze. Natomiast bliska mi jest praca w zespole i z zespołem. Pomyślałam sobie wtedy: Boże, jakie mam umiejętności, które mogłyby mi pomóc? I odpowiedziałam sobie, że przecież całe życie przepracowałam w szpitalu, komunikując się z ludźmi, budując relacje, które były podstawą mojej pracy. Więc pomyślałam: Tak, Panie Boże, to potrafię i po prostu zacznę.

Szukałam też wiedzy fachowej, rozpoczynając studia podyplomowe. Uważam, że nie ma w życiu przypadków, zawsze coś jest po coś, więc podejmuję wyzwania. Czuję towarzyszenie Piotra w tym.

Co było największym oparciem dla ciebie w tym czasie?

Ludzie. Zawsze u mnie człowiek jest na pierwszym miejscu i to się nie zmieni. Ludzie trzymali mnie przy życiu z jednej strony, a z drugiej wiara w to, że życie nie kończy się na ziemi. A przezwyciężanie trudności wpływa na nasz rozwój, trudne wyzwania są motorem, to nas pcha do przodu. Sukcesy często usypiają.

Kłóciłaś się z Panem Bogiem?

Nie... nie kłóciłam się. Gdy Piotr leżał na OIOM-ie nieprzytomny, bez kontaktu, dostałam modlitwę ojca Dolindo. Te słowa "Jezu, Ty się tym zajmij", towarzyszyły mi cały czas i zostały ze mną... To była dla mnie potężna lekcja pokory, że sprawy niezależne ode mnie po prostu oddaję.

Dostałam też od zaprzyjaźnionej osoby modlitwę Henry’ego Scotta Hollanda: "Wszystko jest w porządku, śmierć jest niczym" – to także bardzo mi pomogło. Nie miałam więc, a przynajmniej nie pamiętam, momentu buntu i walki z Panem Bogiem. Nie zadawałam pytania: "dlaczego ja". Oddałam Panu Bogu to, na co nie miałam wpływu.

To chyba cię uratowało.

Bardzo ważne było to, że Integracja się nie zatrzymała, to też stawiało mnie do pionu. To było wzajemne przeżywanie żałoby. Było tak czasem, że łzy same mi płynęły znienacka, tak jest w żałobie... Ale byłam w gronie przyjaciół, wszyscy to rozumieli. Nigdy nie brałam żadnych środków wyciszających, wręcz przeciwnie, chciałam przeżyć to świadomie, obserwując siebie.

Które z towarzyszących ci uczuć, emocji uznajesz dziś za najcenniejsze?

Myślę, że to pokora właśnie, przyjęcie tego, co nieuchronne, czyli śmierci. Tak jak mówiłyśmy na początku – trzy odejścia w krótkim czasie, i każde było inne. Myślę, że pokora jest łącznikiem, jeśli chodzi o pożegnania tych trzech osób. Śmierć Piotra była nagła, zaskakująca, nie byłam przy nim w momencie jego odchodzenia, bo nie było takiej możliwości w szpitalu.

Podobnie było z mamą, w czasach pandemii dostaliśmy z tatą 20 minut na ostatnie pożegnanie i to było traumatyczne dodatkowo. Natomiast śmierć teścia przyniosła mi ogromny spokój, gdyż miałyśmy z teściową możliwość towarzyszenia mu. Odchodził w domu, do końca trzymany za rękę, w otoczeniu bliskich osób i miał niesamowity spokój na twarzy. To było metafizyczne przeżycie.

Chociaż nie było z nim kontaktu, jestem przekonana, że nas słyszał, często mu powtarzałam, że jest w domu. Czasami miałam wrażenie, że się uśmiecha. W momencie jego ostatniego oddechu popłynęły mu łzy po policzkach.

Odszedł w wielkim spokoju, który również nam dał ukojenie. Dopiero wtedy poczułam, jak ogromna jest różnica w tych odejściach. Jak to jest ważne, by móc być przy bliskich w tym momencie. Jeśli chodzi o Piotra i mamę, zawsze zostanę z myślami, co czuli, czy czuli się samotni, nie uwolnię się od nich. Mama pożegnała mnie słowami "ślicznie wyglądasz", i z tym zostałam. To także w jej stylu.

Pamiętam, jak opowiadałaś o złamanym obcasie na pogrzebie mamy...

Tak… Już po pochowaniu mamy biegłam za kimś na cmentarzu i obcas utknął mi w asfalcie i złamał się. I pomyślałam wtedy: "tak, mamo, przecież to nie mógł być taki smutny pogrzeb, musiałaś dołożyć swój akcent".

Co byś powiedziała osobom, które borykają się w tym czasie ze stratą bliskich osób, pośród piętrzących się codziennych spraw? Życie przecież w takich chwilach nie chce zatrzymać się nawet na moment.

Myślę, że powiedziałabym, że zostali obdarowani takim doświadczeniem – choć to bardzo trudne i ryzykowne. Powiedziałabym, że stało się to, co się stało, co jest nie do uniknięcia i przeżywanie tego pożegnania w destrukcyjny dla siebie sposób nie przynosi niczego dobrego. To już niczego nie zmieni.

Dlatego od nas zależy, co zrobimy z tym doświadczeniem. Zdaję sobie sprawę, że sposób reagowania zależy od charakteru. Nie wiem, czy pokora jest darem, czy można ją wyćwiczyć, ale myślę, że można o nią prosić. Pamiętam, jak zaprzyjaźniony zakonnik powiedział mi, że zamykają się jedne drzwi, a w tym czasie otwierają się nowe. I to już nasza decyzja, czy chcemy przez nie przejść, podjąć nowe wyzwania, czy też chcemy zostać przed tymi otwartymi drzwiami.

Ty chyba nie tyle weszłaś w te drzwi, co w nie wbiegłaś.

Myślę, że Piotr czuwa nade mną. Bardzo często mi się śni i jest w tych snach szczęśliwy, uśmiechnięty. Widzę go, jak jeździ rowerem w niebieskim kasku albo jest w wesołym miasteczku w wagoniku szybkiej kolejki, otoczony białymi kwiatami i tylko mi gdzieś miga, machając. Śniło mi się też, że uczę go chodzić, trzymając pod rękę, a jemu plączą się nogi.

To oswajanie śmierci, żegnanie bliskich ma też ogromny sens dla nas. Jeśli mi się coś przytrafia, to zastanawiam się, w jakim celu, jaką lekcję mam z tego wyciągnąć. Co mogę zrobić, by moje życie było dobre i szczęśliwe. Dziękuję za każdy dzień.

Taką właśnie naukę z tego wyciągam dla siebie – by kończyć rzeczy niedokończone, robić coś nowego, na co nigdy wcześniej bym się nie odważyła, załatwiać rzeczy niezałatwione. Mam teraz absolutną odwagę, by się podejmować tych spraw. Nie jest mi łatwo żyć bez Piotra, ale to jest kolejne wyzwanie. Życie to chwilka, dlatego tak ważne jest, by przeżyć je w zgodzie ze sobą.

Newsletter

Aleteia codziennie w Twojej skrzynce e-mail.

Aleteia istnieje dzięki Twoim darowiznom

Pomóż nam nadal dzielić się chrześcijańskimi wiadomościami i inspirującymi historiami. Przekaż darowiznę już dziś.

Dziękujemy za Twoje wsparcie!

Top 10
See More
Newsletter

Aleteia codziennie w Twojej skrzynce e-mail.