Kochać Boga, bliźniego swego, ale też siebie samego. Kto by pomyślał, że czasem właśnie to ostatnie może tak bardzo dodać skrzydeł.
Czasem stoję w rozkroku
Istnieją dwie zasadnicze różnice między felietonem a literacką opowieścią. Pierwsza to tak zwane ozdobniki, a druga – wyobraźnia. Sprawa jest prosta. Forma publicystyczna – mocno ogranicz ozdobniki, nie daj się ponieść wyobraźni, skup się na życiu. Forma literacka – a metaforyzujże sobie, ile chcesz, upajaj się kunsztownością porównań, odważ się sformułować kreatywny neologizm. Najwyżej nikt nic z tego nie zrozumie. Wyobraźni zaś daj się ponieść, bo to dzięki niej możesz pójść tam, gdzie nie dociera się w codzienności. To dzięki niej masz szansę zabrać kogoś w niefizyczną podróż.
Te różnice stoją mi na przeszkodzie. Stawiają w rozkroku. A powinny trzymać w ryzach. Kiedy siadam do pisania, moje “ja” dąży do tych dwóch form jednocześnie. Trudno potem o efekty, o spójność, o możliwość udzielenia odpowiedzi na pytanie: „Co piszesz?”.
Zaakceptować to, z czym jest mi trudno
Pewnego grudniowego poranka, mając przed sobą klawiaturę pomyślałam, że może czas zaakceptować swoją dziwną skłonność, to swoiste rozdarcie, które targa moją artystyczną duszą i bacznie obserwującym codzienność ciałem, i pisać mimo wszystko. O czym? Dzisiaj może o nadchodzącej zmianie i wiążącymi się z tym nadziejami…
Kto też, tak jak ja, liczy na to, że tym razem od nowego roku ruszy z kopyta? Nadchodzący rok, nadchodzące zmiany. Nowy rok to jak świeży start, nowe możliwości, szansa na poukładanie tego, jak będą wyglądały moje dni. Tym razem się uda, może nawet pójdzie gładko, bo bardzo chcę w nowym roku zrobić to, i to, owo, tamto też.
Wiem, że to złudzenie. Jest silne i tak naprawdę nawet napełnia pozytywną energią, ale to wciąż złudzenie. Nie da się wszystkiego pogodzić tylko dlatego, że w magiczny sposób z 2021 wskoczę do 2022 roku. Nie pozbędę się swoich nawyków i z łatwością nie wdrożę nowych, bo ja będę ta sama, stara.
Recepta na nowy rok
Wydaje mi się, że znalazłam na to receptę. Moja propozycja na „postanowienie noworoczne” to… pokochać. Tym razem nie tylko bliźniego swego, ale też siebie samego. Dla mnie (może dla ciebie też?) oznacza to zobaczyć, jaka jestem wspaniała. Zobaczyć, ile rzeczy mi się udaje, w jak wielu drobnych sprawach jestem dobra.
Mam przeczucie, że te nasze – nazwijmy to „typowe” – postanowienia noworoczne: „Będę się zdrowiej odżywiać, schudnę, zacznę się uczyć języka obcego, znajdę lepszą pracę, odłożę pieniądze na wakacje, zacznę uprawiać jakiś sport, rzucę palenie” i tym podobne, to nie musi być za parę miesięcy lista rzeczy, których znów nie udało się zrobić.
Po pierwsze, trzeba sobie uświadomić, że ta lista to trochę pułapka. To wszystko, czego pragniemy, nie będzie się przecież działo w sposób uporządkowany. Życie to nie uładzony grafik i nie dobrze zaplanowana strategia działania.
Uwierz w siebie, a zmiany będą prostsze
Wiele tych zmian na lepsze ma szansę się wydarzyć, jeżeli w końcu uwierzę w siebie. Jeżeli zobaczę to, co już teraz nieźle mi wychodzi. Pomyślę podobnie jak autor Psalmu 139: „No, no, no, dziękuję Ci Boże, że mnie stworzyłeś tak cudownie, godne podziwu są Twoje dzieła. Na przykład ja”. Mam takie przednoworoczne przeczucie, że to najlepsze postanowienie. Jakoś nie wierzę w to, że więcej w dzisiejszych czasach pewności siebie i wiedzy o tym, jak niezliczone są moje mocne strony.
Nie wiem jak wy, ale ja często widzę, że ludzie mają dużo kompleksów. Porównują się z innymi. Są smutni z powodu tego, co się nie udaje i przekonani o tym, co podpowiada wewnętrzny krytyk: „To dlatego, że jestem taki słaby, ograniczony, nieudolny”.
Najmądrzejsze i najważniejsze przykazanie to kochać Boga, bliźniego swego, ale też siebie samego. Kto by pomyślał, że czasem właśnie to ostatnie może tak bardzo dodać skrzydeł. Może pomóc zobaczyć, że skoro mam jakieś marzenie, to może i mam predyspozycje do tego, żeby dążyć do jego spełnienia?
Nie jestem ani publicystką, ani pisarką. Często siadam i nie wiem, co piszę, o czym napiszę. Gdybym jednak miała się z tego powodu nie lubić, to ten mój i tak już przydługi wstęp o różnicach form ciągnąłby się chyba w nieskończoność. A komu to potrzebne…? Może ewentualnie jakiejś duszy, która – podobnie jak ja – targana sprzecznościami zbyt wiele się zamartwia. Żeby zobaczyła, że nie jest sama. Znając życie, to i tak nie okaże się wielce pomocne. Ale za to pokochanie siebie… Polecam, owoce gwarantowane.