Po pożarze wieżowca Grenfell Tower w zachodnim Londynie (czerwiec 2017) nazwiska Glorii Trevisan i jej narzeczonego – Marco długo znajdowały się na liście osób zaginionych, chociaż nie było powodu, jak mówił adwokat rodziny, by wierzyć, że żyją.
Ostatnia rozmowa
Nie udało mi się dowiedzieć, czy Marco także zatelefonował do rodziców, czy oni także – jak rodzice Glorii – otrzymali tę trudną łaskę towarzyszenia własnemu dziecku do kresu życia. Gloria zadzwoniła do rodziców późnym wieczorem, jak tylko zorientowała się, co się dzieje na niższych piętrach dwudziestosiedmiopiętrowego, od dawna nieremontowanego wieżowca, w którym mieszkali.
Od kiedy jestem matką i ja mogłam odkryć tę niewidzialną, nierozerwalną nić, która łączy nas z dziećmi i ich życiem. Na zawsze. Bez matki Gloria byłaby po prostu sierotą. Jej mama i tata bez niej zawsze pozostaną jej mamą i tatą. Ta tragiczna cecha stała się ich istotą.
Jak przeżyli te niekończące się godziny, minuty między kolejnymi rozmowami?
Jestem pełna podziwu dla ich odwagi. Wytrwali na posterunku do ostatniej chwili, dodając sobie wzajemnie odwagi i nie tracąc nadziei. Blisko córki, na ile to tylko możliwe. A w tym wypadku możliwość przybrała odległość pół kontynentu i zimnego morza. I wiele „jeśli”, „przykro mi” i „będziemy za tobą tęsknić, ale jedź i bądź szczęśliwa. Będziemy ci stąd pomagać”.
Umieram, ale będę żyć...
Myślę o wspaniałych słowach, które Gloria powiedziała mamie. Zaledwie kilka słów, ale właśnie takich, jak trzeba. Dziękuję. Idę. Umieram, ale będę żyć. Będę wam pomagać z nieba.
Kto wie, jak mocno wierzyła ta dziewczyna. Kto wie, jak opiekował się nią w tych chwilach jej Anioł Stróż, jak ją pocieszał. Kto wie, jak bardzo była zdziwiona, kiedy spotkała go twarzą w twarz.
Jeśli Gloria powiedziała „idę do nieba” w tak tragicznym, ostatecznym momencie, z całą świadomością (którą wyczuwam w jej słowach), to ja osobiście jestem skłonna jej wierzyć. Wierzyć w to, że wiedziała, co mówi.
To nie były słowa, które znajdziemy w komentarzach na Facebooku na przemian z „niech odpoczywa w pokoju”. Ani infantylny, przesłodzony tekst, rzucony na odczepnego jak moneta do kapelusza żebraka, byle tylko mieć to z głowy i odejść. Uciec od cierpienia i śmierci, które dla nas, przytłoczonych codziennością, niepamiętających o Chrystusie i Odkupieniu, brzmią absurdalnie. Ale jeśli Gloria powiedziała te słowa w takiej chwili, to wiedziała co mówi.
Najważniejszy moment
Mamy opanowaną sztukę narodzin: sprawnie obracamy się w odpowiednią stronę, zginamy głowę, żeby przejść przez drogi rodne, sami przemy na zewnątrz, do światła. I tak samo, kiedy już nasze życie dobiega końca, umiemy, a może powinniśmy umieć umierać. Cóż za wielką łaskę otrzymała Gloria, skoro umiała zdać sobie z tego sprawę i przygotować się do najważniejszego momentu w życiu!
Śmierć była już blisko, a ona potrafiła to sobie uświadomić. Był z nią narzeczony, który tak długo, jak potrafił, dodawał odwagi jej, samemu sobie i przyszłym teściom. Dym w czasie pożaru to coś przerażającego.
Wiem, ponieważ sama tego doświadczyłam. Ja, mój mąż i nasze pierwsze dziecko (byłam wtedy w ciąży). Ze snu wyrwały nas krzyki sąsiada (niech Bóg go błogosławi!). Nigdy nie zapomnę tych chwil: zrywam się, biegnę, nie mam czym oddychać, kaszlę, z oczu lecą mi łzy, nie widzę ścian, pełznę po schodach na czworaka. Głowę rozsadza mi bicie własnego serca. Powietrza! A przecież nasz pożar w porównaniu z londyńskim to była drobnostka.
Nawiasem mówiąc, z tego powodu uważam za niegodne i tchórzliwe – choć w pełni zgodne z wszechobecnym teraz carpe diem – niemówienie osobie śmiertelnie chorej, że ma przed sobą niewiele czasu. Jak w takim razie ma się przygotować do śmierci? Kiedy pomyśli, co chce powiedzieć bliskim, co zostawić w pamięci tych, których kocha, co chce powiedzieć Bogu, którego istnienie i miłość być może tylko przeczuwa?
Teraz i w godzinę śmierci naszej...
Powinniśmy być czujni, gotowi, świadomi. „Teraz i w godzinę śmierci naszej”. Te chwile są bliżej, niż sądzimy. Gloria była przecież w swoim „teraz” i chwila po chwili, pośród duszącego dymu wypełniającego jej mieszkanie, jej „teraz” stało się tą godziną.
Godziną jej śmierci. Państwo Gottardi mówią, że dopóki nie mają dowodów na śmierć syna, nie stracą nadziei, że on żyje. I Gloria też. Oczywiście, zawsze trzeba mieć nadzieję. Oby mogli znowu przytulić młodych lub przynajmniej przyjąć ich doczesne szczątki. Ciała bez życia. Nie mieć nawet ciała zmarłego dziecka to wielki ból, który czyni jeszcze bardziej nieznośnym i tak niewyobrażalne cierpienie. Maryja – Matka Boża Bolesna – dostała ciało Syna. Mam nadzieję, że i im będzie to dane.
Z zewnątrz mogę tylko przeczuwać cierpienie, rozpacz tych rodziców. Ich próżne wysiłki, rzucanie oskarżeń na cały kraj winny tego, że tchórzliwie przygniata i wypędza młodych ludzi, przynosząc udrękę rodzinom, matkom, ojcom, dzieciom.
Nadzieja
Rozumiem ich. Największy skarb, jaki mieli, piękna, inteligentna i pełna zapału córka była gdzieś daleko, z dyplomem studiów, pełna nadziei i planów. Wyjechała w poszukiwaniu godnej pracy i zarobku, na który przecież powinna móc liczyć tutaj, u siebie w kraju! I jak tu nie czuć złości!? Ale będą się musieli pogodzić z tym – i mam nadzieję, że nastąpi to szybko. I że ewidentna niesprawiedliwość społeczna, która uderza w młodzież, a wraz z nią w cały kraj i jego przyszłość, nie wystarczy, by wytłumaczyć ostatnie chwile życia Glorii.
Mam nadzieję, że to dzięki nim Gloria miała pewność, wcale nieoczywistą, że jest Niebo, że rodzimy się po to, żeby żyć, cieszyć się, budować coś pięknego, a przede wszystkim kochać i być kochanym. Ale rodzimy się także po to, by umrzeć, a umieramy po to, by żyć wiecznie.
I mam nadzieję, że będą pamiętali – teraz, kiedy wszystko straciło dla nich sens, że szczęście istnieje, i że jeśli dzięki Bożej łasce wejdziemy do Jego Królestwa, zobaczymy, że żaden pożar nie puści go z dymem.
Idę do nieba...
Gloria podziękowała swojej mamie. Ostatnia rozmowa telefoniczna odbyła się o czwartej. Według Corriere Gloria miała powiedzieć: „Mamo, zdałam sobie sprawę, że niedługo umrę. Dziękuję za wszystko, co dla mnie zrobiłaś”. Na koniec dodała słowa pożegnania: „Idę do nieba, będę wam stamtąd pomagać”.
Jak to zwykle dzieci, szukała pomocy u rodziców, choć przecież było jasne, że są bezsilni. Bo cóż mogliby zrobić, będąc we Włoszech? Naraziła ich na niepojęty ból i stres, których jednak, jak sądzę, nie odrzuciliby za żadną cenę. Zresztą, o kim miałaby w takim momencie myśleć, jeśli nie o tej, która ją urodziła i kochała.
I na koniec, jak to zwykle dzieci przyparte do muru, powiedziała to, co najważniejsze: "Idę, będę wam pomagać".
I to nieprawda, że nic nie można zrobić. Kiedy już będziemy mieć jakąś pewność, że nie żyje, albo będziemy się radować i chwalić Boga, albo płakać i modlić się, nie rozpaczając, za jej młodą duszę. Jeśli płomienie ją zabrały, miejmy nadzieję, że spaliły także słomę grzechów, które mogła popełnić. Miejmy nadzieję, że pomyślała: „Maryjo, nadal potrzebuję mamy. Jesteś przy mnie?”.
A przecież dobrze wiemy, że „tak”, które zmieniło losy całej ludzkości, Najświętsza Maryja Panna, piękna dziewczyna z Nazaretu, opanowała do perfekcji.