Kim byli Luigi i Maria Beltrame Quattrocchi, którzy jako pierwsi małżonkowie w dziejach Kościoła zostali wyniesieni na ołtarze razem?
Ślub przed Bogiem
„Nasza historia zaczęła się, gdy mieliśmy dwadzieścia i dwadzieścia cztery lata. Powoli, powoli w nasze życie opromienione światłem ludzkiej miłości zaczęło przenikać światło nadprzyrodzone. Narodziny dzieci, nasze całkowite poświęcenie się im, a także kierownik duchowy, który wzbudził w nas pragnienie coraz lepszego poznania Jezusa, wszystko to uświadomiło nam potrzebę formacji wewnętrznej” – napisała już po śmierci męża, we wspomnieniu pt. „Radiografia małżeństwa”, bł. Maria Beltrame Quatrocchi.
Pobrali się 25 listopada 1905 r., w Rzymie, w bazylice Santa Maria Maggiore. On – Sycylijczyk z Katanii, urodzony 12 stycznia 1880 r. w rodzinie wysokiego rangą urzędnika. Adwokat, pracownik włoskich banków i ministerstw. Promotor skautingu, który zainicjował Robert Baden-Powell i uczestnik kursów teologii na rzymskiej Gregorianie. Czujny i mądry uczestnik życia publicznego. W czasie rządów Mussoliniego kilkukrotnie odmówił przyjęcia proponowanych awansów.
Ona – Florentynka, urodzona 24 czerwca 1884 r. Pochodziła z tego samego rodu Corsini, co papież Klemens XII. W Rzymie zdobyła wykształcenie humanistyczne i żywo interesowała się psychologią małżeństwa i rodziny, a także pedagogiką i rolą formacji duchowej w wychowaniu dzieci. Jeszcze przed ślubem napisała na ten temat kilka książek. To jej postawa i świadectwo miały decydujący wpływ na obudzenie religijne męża. Angażowała się w katechizowanie dzieci i pomoc chorym jako wolontariuszka Czerwonego Krzyża. Zapisała się na kurs pielęgniarski, zrobiła prawo jazdy i zdobyła uprawnienia do kierowania ambulansem.
„Polecam cię Bogu jako coś mojego własnego, bo wszystko, co moje, należy całkowicie do Niego. Bóg na pewno ci pomoże” – pisała w liście do męża.
„Uratowałaś moją duszę od zwątpienia, wybawiłaś od jałowej oschłości, która by ją doprowadziła do śmierci” – pisał mąż w liście do niej.
Cztery skarby w rodzinie
Mieli czworo dzieci. W październiku 1906 r. urodził się Filip, w 1908 r. córka Stefania, w 1909 r. syn Cezary a w 1914 r. najmłodsze i ostatnie dziecko – Enrichetta. Troje dzieci przyszło na świat w niewielkiej odległości czasu i Maria nie kryła obaw o to, czy sobie poradzi z macierzyństwem. „Jak sobie dam radę z dwójką?” – pisała w liście do męża, który odbywał akurat delegację. Długo godziła się z tym, że znów będą rodzicami. Próbując ufać Bogu całą sobą zgadzała się na dar dziecka, ale przerażały ją trudności i nowe obowiązki. Kiedy w 1909 r. rozpoznała oznaki kolejnej ciąży doświadczyła tych samych obaw. Poród trzeciego dziecka był ciężki, Maria długo wracała do pełni sił.
Oczekiwanie na narodziny Enrichetty było wielką próbą dla małżonków. W czwartym miesiącu ciąży lekarze zdiagnozowali łożysko przodujące i – zgodnie z ówczesnym stanem medycyny – zalecili natychmiastowe wykonanie aborcji, aby nie narażać życia matki. Maria i Luigi byli przerażeni. Wybitny położnik prof. Regnoli diagnozował pacjentkę i zalecił „bezzwłoczne przerwanie ciąży”. A jednak w pokoju domu przy via Magnapoli wydarzyła się rzecz, która na zawsze odmieniła małżeństwo Quattrocchich. Po wysłuchaniu zaleceń lekarza Maria i Luigi, niemal w tej samej chwili, spojrzeli na krzyż wiszący na ścianie. Zapadła cisza i w tej ciszy padły słowa rozstrzygające o życiu i śmierci: Nie zrobimy tego.
Próba wiary
Dni, które rozpoczęły się po tej decyzji należały do najtrudniejszych w życiu rodziny, ale też wzmocniły ją wspólnym zaufaniem do Boga i nadzieją pokładaną w Jego dobroci. Maria leżała w łóżku, Luigi radził sobie z trójką dzieci i z pracą tak, jak umiał. „To były trzy silne charaktery, które w niczym nie chciały ustępować” – wspominał po latach. W kwietniu urodziła się zdrowa córka! Najmłodsze dziecko błogosławionych rodziców dało takie świadectwo miłości, że dziś trwa proces beatyfikacyjny Enrichetty i przysługuje jej tytuł czcigodnej służebnicy Bożej.
Rodzice odmówili wykonania aborcji i ocalili życie niezwykłej dziewczynie… Enrichetta była pielęgniarką Czerwonego Krzyża, studiowała literaturę i grała na fortepianie. Choć nosiła w sobie pragnienie zostania żoną nie udało jej się założyć rodziny. „Bóg pozwolił mi się narodzić, aby wzmocnić wiarę moich rodziców. Może dlatego właśnie ja asystowałam zarówno mamie, jak i ojcu przy śmierci? – napisała w dzienniku. Otrzymała mocną, duchową formację. „Uczyń z twego życia nieustanny hymn chwały Bogu, hojne i pełne radości poświęcenie bez końca. Daj poznać Jezusa poprzez swą duszę. Bądź monstrancją, «cząstką Eucharystii», która się ofiaruje, tak jak Jezus daje się nam bez reszty. Zniknij, by ukazać Jego. Maleńka moja, kochaj Jezusa i spraw, by inni go pokochali” – pisała w liście do 10-letniej córki mama Maria.
Niezwyczajna codzienność
Życie rodziny skupiało się wokół stołu – tu rozmawiali, przyjmowali gości i jedli wspólne posiłki – i wokół kaplicy, na której powstanie otrzymali zgodę. Nad stołem wisiał obraz Serca Jezusa – widoczny znak i pamiątka aktu intronizacji obrazu Najświętszego Serca Pana Jezusa w rodzinie, której dokonali w 1920 r. Razem modlili się każdego wieczoru. Niemal codziennie, również razem, uczestniczyli we mszy świętej. Dzieci wychowywali przez dawanie im przykładu. Nie moralizowali i nie stawiali wymagań, których sami nie podejmowali. „Być wiernym w najdrobniejszych szczegółach” – to było motto rodziny Quattrocchich.
„Od narodzin pierwszego z dzieci oddawaliśmy się im, zapominając o sobie na ich rzecz. Obserwowaliśmy ich pierwsze troski, pierwsze uśmieszki i radosne wybuchy śmiechu, pierwsze kroki, pierwsze słowa, pierwsze niepokojące nas niedoskonałości, jakie się pojawiały. Studiowaliśmy książki poświęcone pedagogice wieku dziecięcego, starając się być lepsi, poprawiając się z naszych wad i kształtując nasz charakter – z powodu miłości do dzieci. Staraliśmy się, by dobrze się czuły we własnym towarzystwie i by inne, gorzej wychowane dzieci, nie przyczyniły się do zaprzepaszczenia naszego – z pewnością niedoskonałego, ale sumiennego – trudu.
Potem była szkoła, a następnie harcerstwo, które uzupełniało informacje i przygotowywało ich do życia. Czuwaliśmy nad nimi dniem i nocą, uważając, by jakiś zły element nie zdołał w jakikolwiek sposób zamroczyć ich dusz. Czuliśmy, że ciąży na nas wielka odpowiedzialność za te dusze wobec samego Boga, który je nam powierzył, i wobec ojczyzny; chcieliśmy je wychować na jej kochające dzieci. Wychowywaliśmy je w wierze, aby poznali i pokochali Boga” – zapisała Maria.
Docenić codzienność i zwyczajność
„Dzieci – zdaniem Marii – należy wychowywać do optymizmu, a nie przekonywać, że wszyscy są źli a życie to nieustające pasmo cierpień”. Kiedy zalecała swoim dzieciom środki zaradcze przeciw wadom takim jak gniew, łakomstwo, przemoc, bunt, egoizm i fałsz, to do tej listy wad dodawała brak radości. Uważała, że radość i umiejętność śmiania się są oznakami pogody ducha i poczucia pełni życia. Podkreślała, że nikt nie rodzi się z umiejętnością życia w radości – trzeba się tego nauczyć, podjąć trud przeżywania życia w radości. Ta umiejętność uwalnia każde cierpienie od nieznośnego brzemienia, sprawia, że trudności nie prowadzą do depresji, zamykania się w sobie, czy apatii.
„Czyń dobrze to, co czynisz” – ulubione powiedzenie w domu rodziny Quattrochci nie było wezwaniem do wielkich spraw, ale do uczciwego i gorliwego wykonywania codziennych obowiązków. Parzysz kawę? Niech będzie najlepsza. Sprzątasz? Rób to tak, by nikt nie musiał po tobie poprawiać. „Mała świętość” to nie wzniosłe zaangażowania w wielkie sprawy świata i Kościoła, ale szklanka wody podana z czułością, łagodne odpowiedzi na natarczywe pytania dzieci, cierpliwość, znoszenie kaprysów, fochów i dąsów. „To małe czyny i gesty decydują o świętości w życiu rodzinnym” – podkreślali małżonkowie. Możesz być ostoją parafii, prawą ręką proboszcza, ale jeśli krzyczysz na swoje dzieci trudno mówić o tym, że przekazujesz obraz Boga, który jest Miłością. „Kapłaństwo rodziców wyraża się w przekazywaniu wiary przez miłość. Matki nie może zastąpić ani szkoła, ani internat, ani kapłan” – wyjaśniała Maria.
Miłość, której nie kończy śmierć…
Przeżyli razem 46 lat. Luigi zmarł 9 listopada 1951 r. na atak serca. Na jego ostatnie pożegnanie przybyły rzesze ludzi, w tym wiele wybitnych i znanych osobistości. „Wszyscy, wylewając szczere łzy, świadczyli o otrzymanym dobru znanym jedynie Bogu. Na wyścigi próbowali musnąć kwiatem, wieńcem czy chusteczką – niby relikwię świętego – tę martwą, woskową twarz, która była pogodna i rozjaśniona jak nigdy. Potem starali się ucałować rękę czy brzeg sukni naszej mamy, której, dzięki zadziwiającej sile ducha, udawało się ukryć ściskający serce ból pod życzliwym uśmiechem. Na wyścigi zwracali się do niej z najpiękniejszymi słowami. Nie tyle z konwencjonalnymi kondolencjami, co z ewangelicznym pocieszeniem, że to był święty człowiek” – wspominał Cezar Quattrocchi, ojciec Paolino.
Maria była wdową aż do 26 sierpnia 1965 r. Po śmierci męża najpierw bardzo cierpiała. Pogodzenie z wolą Bożą przychodziło powoli, aż wreszcie do jej okrytego żałobą serca przedarło się światło. „Byliśmy jedną wielką bryłą skalną, jednolitą, bo utworzoną z jednego materiału. Nigdy tak wyraźnie nie ujrzałam chrześcijańskiego małżeństwa w postaci jednolitego głazu, jak wówczas, gdy wynoszono z domu martwe ciało męża. Straciłam odłamek skalnej bryły, którą razem tworzyliśmy. Ten jednolity głaz był chciany przez Boga i uświęcony przez sakrament małżeństwa, stworzony i uformowany przez wzajemne zrozumienie i miłość. To miłość sprawiła, że stał się niepodzielny, niemożliwy do rozbicia” – napisała rok po śmierci męża.
Grób błogosławionych małżonków znajduje się w Rzymie w krypcie sanktuarium Matki Bożej Miłości (Santuario della Madonna del Divino Amore) przy via Ardeatina 1221.
Artykuł powstał na podstawie książek:
- L. Moia, „Błogosławieni rodzice. Luigi i Maria Beltrame Quattrocchi we wspomnieniach ich dzieci”
- A. Danese, G. P. Di Nicola, „Aureola dla dwojga. Maria Corsini i Luigi Beltrame Quattrocchi”
- M. Beltrame Quattrocchi: „Radiografia małżeństwa. w: Ludmiła Grygiel: Świętość dwojga. Pierwsza błogosławiona para małżeńska”