Przed wojną pomagały bezdomnym i uzależnionym w Odessie. Tę pracę wciąż wykonują, bo nowe biedy nie wypleniły tych starych. Dodatkowo jeżdżą jeszcze do przyfrontowych wiosek, bo tam najtrudniej żyć i niosą pomoc uciekającym przed rosyjskim okupantem.
– Ludzie potrzebują pomocy materialnej, dobrego słowa, ale i Boga – mówią polskie szarytki z Odessy.
Odessa
To ponadmilionowe miasto portowe nad Morzem Czarnym od wybuchu wojny ma jeszcze więcej mieszkańców. Od zawsze to ziemia spotkań ludzi różnych kultur i religii, którzy przybywali tu m.in. za pracą. Bogactwo i luksus mieszają się ze skrajną nędzą, wyzyskiem i siecią działalności wielu mafii, które wykorzystują ludzi poszukujących uczciwej pracy spychając ich na dno rozpaczy i depresji.
W kanałach kanalizacyjnych, na wysypiskach śmieci, przy punktach skupu butelek i makulatury oraz na cmentarzach od lat żyło pięć tysięcy bezdomnych, nie licząc dzieci. Po stronie tych ludzi pozbawionych wszelakich praw na długo przed wybuchem wojny stanęły szarytki uruchamiając projekt „Pomoc na kołach”. Nazwa wzięła się od zakupionego autobusu, który dostosowano do pomocy bezdomnym.
Z czasem siostry przeniosły się do stacjonarnego gabinetu medycznego w budynku stowarzyszenia DePaul, gdzie potrzebujący mogą się czuć godnie przyjęci.
Siostry szarytki na służbie
Szarytki, które obie są pielęgniarkami, mimo trwającej wojny i nieustannie powtarzających się alarmów każdego dnia opatrują rany, robią zastrzyki i małe zabiegi chirurgiczne, wydają potrzebne leki na schorzenia, które powinny być leczone w szpitalu a nie są, ponieważ ci ludzie nie mają żadnych praw. Siostry prowadzą też łaźnię, a wychodzący z której - po strzyżeniu, kąpieli, zmianie odzieży a często i butów - nie przypominają już tych, którzy tam weszli.
Każdy dzień zaczynają od wspólnej modlitwy z bezdomnymi. – Czytamy Słowo Boże i je odnosimy do naszego życia. Nieraz widzę jak mężczyźni mocno spuszczają głowy, by nie pokazać łez płynących po ich twarzach, gdy to Słowo do nich przemawia. Mamy osoby, które wyszły z bezdomności i dzięki terapii we „Wspólnocie w dialogu” pokonały także uzależnienia. Jest wśród nich nasz kierowca, z którym jeździmy na przyfrontowe tereny – mówi siostra Marta Szkarłat ze Zgromadzenia Sióstr Miłosierdzia św. Wincentego a’Paulo.
Szarytka wskazuje, że wojna wiele nie zmieniła w ich pracy. Pomoc bezdomnym i uzależnionym stanowi ich pierwsze zadanie. A doszły jeszcze inne – niesienie pomocy humanitarnej w przyfrontowych wioskach, pomoc uchodźcom w Odessie, współpraca z Caritas, nieustanna troska o zdobycie podstawowych leków i poszukiwanie wsparcia dla żołnierzy.
– Staramy się im zapewnić przede wszystkim bieliznę, podkoszulki i skarpetki. W koszarach mogą się umyć i wyprać rzeczy, jednak, kiedy całymi tygodniami siedzą w okopach jest to niemożliwe – mówią siostry.
Pan Bóg ich nie zostawił
Wspominają miesiące rosyjskiej okupacji regionu Mikołajowa i Chersonia i tysiące rodzin uchodzących przed najeźdźcą. – To są bardzo ubogie tereny, ale mieszkańcy poprzyjmowali wielu ludzi, których domy zostały zniszczone przez Rosjan. Odwiedzałyśmy wioski, aby objąć pomocą jak najwięcej osób. Wciąż jeździmy tam, gdzie nikt inny nie pojedzie – mówi siostra Magdalena Czekaj.
Projekt pomocy humanitarnej organizowany jest we współpracy z wincentyńskim stowarzyszeniem DePaul, w ramach, którego od dwunastu lat siostry realizują w Odessie swoją podstawową misję niesienia pomocy bezdomnym i odrzuconym na margines z powodu różnych uzależnień.
– Stare biedy nie zniknęły wraz z wybuchem wojny i nasi podopieczni są bardzo wdzięczni, że z nimi zostałyśmy – mówi siostra Marta. I dodaje: „To są ludzie mało związani z wiarą, ale nasza obecność jest dla nich znakiem, że Pan Bóg ich nie zostawił i że cokolwiek by się działo, to jak są siostry, to On jest z nimi”.
Pan Bóg wiedział co robi, gdy nas tam wysyłał
Ich dom w Odessie leży w linii brzegowej stąd nie tylko słyszą, ale i widzą rakiety zbijane przez system obrony przeciwlotniczej. – Wrażenie jest straszne, jest duży lęk, bo ci się zdaje, że uderzenie jest za płotem, a kolejne będzie już w nasz dom – mówi siostra Marta. Trudne są noce, gdy alarmy się nie kończą.
– Nie możemy ludziom powiedzieć, że nie spałyśmy więc nie przyjedziemy z pomocą – mówi szarytka. Jednak to nie rakiety czy wyjazdy na przyfrontowe tereny są dla nich najtrudniejszym wojennym doświadczeniem. Był nim wyjazd z Odessy 24 lutego i dwa miesiące spędzone za zachodzie Ukrainy. Pomagały tam głównie uchodzącym matkom z dziećmi.
– Byłyśmy tam wtedy potrzebne. Pan Bóg wiedział co robi, gdy nas tam wysyłał – mówią siostry. Gdy tylko powrót do Odessy stał się możliwy wróciły do siebie. Gdy dotarły do domu na ulicę wyszła ich niewierząca sąsiadka i ze łzami w oczach wołała: „siostry, jak dobrze, że jesteście”.
Cudowne Medaliki
Gdy rozmawiamy, na stole leżą Cudowne Medaliki, które siostry jeden po drugim nawlekają na nitki. Cieszą się, że dzień jest jeszcze dość długi, bo w sytuacji wojennej po zmroku nie mogą palić świateł. Jest to bardzo pilnowane, wręcz karalne.
– Dotarłyśmy kiedyś linię frontu, gdzie kwadrans przed naszym przyjazdem był silny ostrzał rakietowy. Ludzie na nas czekali, by odebrać pomoc humanitarną. Byli bardzo wstrząśnięci tym, co się wydarzyło.
Jedna kobieta się trzęsła i powtarzała: „u mnie w domu już nie ma dachu”. Wzięła paczkę, a mnie serce ściskało, że tak niewiele możemy dać. Ale pomyślałam sobie, że bez tego niewiele byłoby jeszcze gorzej. Ze łzami w oczach wzięła medalik i zapytała, czy może wziąć dla całej rodziny – mówi siostra Magdalena.
Wyznaje, że niezmiennie się wzrusza, jak po medaliki wyciąga się las rąk, a przecież na tych terenach przeorano serca ludzi materialistycznym ateizmem wydzierając z nich Boga. Patrząc na ręce wyciągnięte po medaliki bardziej niż po paczki towarzyszący siostrom kierowca Roman stwierdził, że mimo wojennej nędzy: „Ludzie pragną Boga bardziej niż chleba”.
Ofiarna miłość
- To jest niesamowite doświadczenie, że w tym czasie ogromnego cierpienia i pustki otwierają się w ludziach i okna i drzwi w ich sercach. Oni teraz niesamowicie potrzebują Bożej pomocy, nawet jeśli wcześniej jej nie szukali – mówi siostra Marta.
Medaliki, które siostry rozdają są swoistym skarbem-dziedzictwem zgromadzenia. W 1830 roku w Paryżu Matka Boża objawiła się św. Katarzynie Laburé obiecując, że każdy kto będzie nosił ten znak Jej obecności z ufnością i wiarą w Jej pomoc, otrzyma ją.
– Medalik z wizerunkiem Maryi może włożyć na szyję każdy, nie myśląc o tym, że nie umie się modlić – mówi siostra Magdalena.
Siostra Marta wspomina żołnierza spotkanego w Mikołajowie. – Wziął medaliki dla swoich kolegów z plutonu. Był bardzo poruszony tym, że dziękowałyśmy mu za bohaterską obronę, a może nawet bardziej tym, że pamiętamy o chłopkach w okopach, otaczając ich nieustanną modlitwą. Wzruszyło go właśnie to, że jest bohaterem omadlanym – mówi szarytka.
Wspomina, że na początku wojny do domu sióstr przyszedł żołnierz, który okazał się być ich dawnym podopiecznym po rehabilitacji uzależnień. Gdy pierwszy raz się spotkali, był alkoholikiem - całym w ranach. Obecnie szkoli młodych rekrutów do walki na froncie.
- Spytałyśmy, czy nie chce medalików. Vadim bardzo się ucieszył i odchodząc stwierdził, że jest to najlepsza kamizelka kuloodporna, jaką można dostać – mówi siostra Marta. Wyznaje, że w wojennych miesiącach ich posłanie do służby na Ukrainie nabrało właściwego ciężaru – „cięższego niż kociołek zupy i kosz chleba”, jak mawiał św. Wincenty swoim pierwszym siostrom. Ciężaru ofiarnej miłości.