Ernesto Cofiño
Ernesto Cofiño nie jest jeszcze w Polsce dość znany, choć jego proces beatyfikacyjny otwarto w 2001 r., zaledwie dziewięć lat po śmierci. Przedstawione świadectwa łask otrzymanych przez orędownictwo Ernesto pochodziły z całej Ameryki Środkowej, z Meksyku, Stanów Zjednoczonych, Australii, Francji, Hiszpanii, a także z Polski.
Kim był ten gwatemalski lekarz, mąż, ojciec i dziadek 25 wnuków, że przez jego wstawiennictwo modlą się dziś ludzie z całego świata? Nie wydano jeszcze jego biografii, ale my opowiemy o nim korzystając z listów, które do wnuków sługi Bożego napisał w 1999 r. José Luis, jego syn.
Początek
Na obrazku w kolorze sepii, z modlitwą do prywatnego odmawiania, umieszczono zdjęcie twarzy młodego mężczyzny wpatrującego się w okular mikroskopu. Smukła, skupiona twarz, modna fryzura i biel laboratoryjnego kitla – to Ernesto Cofiño.
Urodził się 5 czerwca 1899 r. w stolicy Gwatemali, czyli w mieście Gwatemala, przy zaułku Luna pod numerem 9. Już cztery dni później w kościele Najświętszego Sakramentu został ochrzczony. Rodzina mieszkała w domu nazywanym Domem pod Lwami. Ojciec, José María, był przedsiębiorcą i „człowiekiem starej daty”.
Nosił czarne garnitury, jedwabne koszule, muchę pod szyją i zegarek w kieszonce kamizelki. Mama Clotilde była piękna, pracowita i bardzo pobożna. To ona, słowem i przykładem, przekazywała wiarę dzieciom. Codziennie, nie opuszczając ani jednego dnia, chodziła na poranną mszę odprawianą o godzinie piątej w kościele św. Dominika.
„To prababcia przygotowała dziadka do Pierwszej Komunii. Stosowna uroczystość odbyła się 29 czerwca 1910 roku, w dzień Świętych Apostołów Piotra i Pawła, w kaplicy Głównego Domu Sióstr Szarytek, do którego jej syn uczęszczał na katechezę. Miał wówczas 11 lat – wtedy był to normalny wiek, w którym dzieci przystępowały po raz pierwszy do Komunii Świętej”.
Na pamiątce z tego wydarzenia, obok eucharystycznego obrazka, znajduje się następujący tekst: „Ten, kto miłuje Jezusa, często o Nim myśli, o Nim mówi, szuka Go, dla Niego działa i pracuje” – wspominał José Luis, syn sługi Bożego Ernesto Cofiño.
Student medycyny
Był zdolny, ale wszystkie sukcesy zawdzięczał swojemu uporowi i pracowitości. Do matury uczył się w Centralnej Państwowej Szkole Męskiej, prestiżowej placówce edukacyjnej, do której zapisywano sporo uczniów, a którą niewielu kończyło. Na przykład w 1901 roku naukę zaczęło 220 uczniów a szkołę ukończyło 32.
„Dziadek nie otrzymał tam żadnego rodzaju formacji religijnej, gdyż w szkołach publicznych było to zabronione. Była to jedyna szkoła średnia w Gwatemali, ponieważ rządy liberałów, zamknęły wszystkie szkoły katolickie z epoki kolonialnej” – pisał José Luis.
Szkoła zajmowała siedzibę dawnego seminarium, zrabowanego archidiecezji przez władze. Była czymś w rodzaju akademii wojskowej, zarówno z uwagi na atmosferę, jak i też z powodu panującej tam dyscypliny i powszechność zjawiska zwanego falą. Ideologia była bardzo prosta: ojczyznę, będącą najwyższym ideałem, uosabiał prezydent.
Młody Ernesto Cofiño „słuchał szyderstw i ironicznych wypowiedzi nauczycieli przeciwko religii, najcięższych oskarżeń wymierzonych w Kościół, był też świadkiem najbardziej groteskowych kpin ze wszystkiego, co w jego domu i dla niego samego było czymś najświętszym”.
W wieku osiemnastu lat, w 1917 roku, zdał maturę. Miał zamiar wstąpić do Szkoły Medycyny, ale w wyniku trzęsienia ziemi, które w czasie Bożego Narodzenia 1917 r. zniszczyło dużą część miasta, nie było to możliwe – uniwersytet został zamknięty. Co robić? Szans na studiowanie nie było żadnych. Młody Ernesto Cofiño zorganizował w domu małe laboratorium i uczył się na własną rękę. Ale czy tak można nauczyć się medycyny? Po dwóch latach oczekiwania na decyzje władz o otwarciu uniwersytetu przedsiębiorczy ojciec podjął nieodwołalną decyzję: Ernesto pojedzie do Paryża, będzie studiował w Sorbonie.
Podróż za ocean
Dla 20-letniego chłopaka decyzja była szokiem. Znał szkolny francuski, nigdy zbyt daleko nie wyjeżdżał, a miał nagle odbyć podróż za ocean i podjąć trudne studia zdając egzaminy w nieznanym sobie języku. Jednak ojciec nie widział miejsca na dyskusję. To byłą niepowtarzalna szansa, sytuacja ekonomiczna rodziny pozwalała z niej korzystać – Ernesto nie miał wyboru.
20 sierpnia 1919 r. wyruszył pociągiem do Puerto Barrios, tam wsiadł na statek, którym dopłynął do Nowego Orleanu, potem znów pociągiem – do Nowego Jorku, a stamtąd transatlantykiem do francuskiego Hawru. Był przerażony i szczęśliwy jednocześnie.
„Kiedy pociąg ruszył, widział, pośród kłębów dymu z lokomotywy, jak prababcia klękała i błogosławiła mu, z twarzą zalaną łzami. Ten obraz zawsze był obecny w jego pamięci. Jego mama, na kolanach, błogosławiąca mu, podczas gdy pociąg oddalał się z łoskotem” – pisał po latach jego syn.
Walka o dyplom
Paryż go zachwycił. Miał adres gwatemalskiego przedsiębiorcy, który miał mu pomóc w znalezieniu lokum i w pierwszym okresie pobytu, ale dość szybko stał się samodzielny. Wolał mieszkać z Francuzami, niż z Latynosami, bo zobaczył, że w ten sposób szybciej nauczy się języka. Uczył się jak szalony, żeby nie zmarnować szansy, którą dostał.
Był samotny, czekał na listy od ojca, które przychodziły co tydzień, ale jednocześnie bardzo zapracowany. Do wyjątkowo trudnego egzaminu, który kwalifikował do zdobycia miejsca na rezydenturze, podchodził aż trzy razy. Nie szło mu, ale nie zrezygnował.
W 1929 r ukończył z wyróżnieniem Wydział Medycyny Uniwersytetu w Paryżu uzyskując tytuł lekarza ze specjalnością chirurga. Postanowił jednak poświęcić się pediatrii, leczyć tych, którzy najczęściej nie potrafią nawet opowiedzieć o swoich dolegliwościach.
Powrót do domu
Mimo wielkich sukcesów, które odnosił w Paryżu, jego ojciec podjął decyzję o powrocie syna do Gwatemali i osobiście po niego przyjechał. To była kolejna rewolucja w życiu młodego lekarza, ale argumenty, że w ojczyźnie brakuje lekarzy przekonały Ernesto. Jednak gdy wysiadł z pociągu w Gwatemali nie czekały na niego żadne możliwości wykonywania zawodu.
Pediatrów w Gwatemali nie było, dzieci leczyli lekarze ogólni. Otworzył praktykę, ale nikt do niego nie przychodził. W Paryżu był wybitnym specjalistą, w Gwatemali był nikim. „Niektórzy dziwili się, widząc go ponownie w ojczyźnie. Po co wracał? W Paryżu był już „ustawiony”, a tutaj… ” – pisał jego syn.
A jednak znów, jak przed laty na Sorbonie – zawalczył. Dzień po dniu, rok po roku zdobywał serca pacjentów i przekonywał środowisko gwatemalskich medyków do zmian. Miał opinię surowego. „Nie tolerował niepunktualności, bylejakości, zniechęcenia ani pracy wykonywanej niedbale. Nie był perfekcjonistą, chciał tylko, by praca była wykonywana jak najlepiej. Wymagał dużo od samego siebie i wymagał dużo od swoich współpracowników” – pisał jego syn.
Miłość i rozstanie
W 1933 r. poślubił Clemencię Samayoę Rubio, z którą doczekał się pięciorga dzieci, a te dały światu aż 25 wnucząt. Byli zgodnym, pięknym małżeństwem. Kiedy nagle zachorowała, walczył o nią jak lew, choć z zawodowego punktu widzenia wiedział, że bez cudu jest to walka przegrana.
„Wielu przyjaciół przychodziło, by go pocieszyć, a kiedy odchodzili, mieli wrażenie, że to raczej dziadek pocieszał ich. On zaś prosił tylko Maryję Dziewicę, żeby zabrała moją mamę w którąś sobotę. Maryja wysłuchała go. Mama zmarła w sobotę 16 lutego 1963 roku” – wspominał jego syn.
Śmierć żony bardzo go dotknęła, ale jako wdowiec niestrudzenie pomagał w wychowaniu swoich wnucząt. Po jej śmierci postanowił, żeby będzie za nią odprawiana msza święta w każdą sobotę o szóstej rano w kościele seminaryjnym, dokąd udawał się jako lekarz, żeby opiekować się, nieodpłatnie, klerykami.
Po latach miejsce mszy zostało zmienione na kościół Najświętszego Serca. Przez ponad dwadzieścia lat uczestniczył w tej mszy, składając w ofierze wstawanie we wszystkie soboty o bardzo wczesnej godzinie.
Lekarz na posterunku
Leczył niemal aż do śmierci w 1992 r. W ciągu zawodowej kariery został pierwszym profesorem pediatrii na Uniwersytecie San Carlos w Gwatemali, gdzie wykładał przez 24 lata. Był członkiem Amerykańskiej Akademii Pediatrycznej – w późnym wieku nauczył się angielskiego – i Stowarzyszenia Pediatrów Języka Francuskiego, inicjatorem wielu przedsięwzięć natury medycznej i społecznej, był też jednym z założycieli ruchu pro-life.
Bronił prawa i miłości do życia każdego człowieka, w każdej sytuacji zdrowotnej i materialnej. Przez wiele lat leczył za darmo, pomagał przyszłym matkom – zwłaszcza młodym z nieplanowanymi ciążami – i dzieciom z ulicy. Zakładał przytułki i domy pomocy społecznej. Przez cztery lata kierował Przytułkiem Narodowym.
Duchowość Ernesto Cofiño
Dlaczego Kościół zobaczył w nim kandydata na ołtarze? „Nie byłem złym człowiekiem, ale moje obcowanie z Bogiem ograniczało się w owym czasie do wyznawania «religii towarzyskiej» – religii ślubów i pogrzebów” – wyznał synowi.
Razem z żoną przez lata chodził w niedziele na mszę świętą sprawowaną o godzinie dwunastej w katedrze. Nosił zapakowane w torebkę cukierki dla licznych dzieci z rodzin, z którymi się witał, bo w tamtych czasach w stolicy Gwatemali wszyscy znali doktora Cofiño.
Ale potrzebował czegoś więcej, odkrył pragnienie pogłębienia swoje relacji z Bogiem. W latach 1953-55 zaczął brać udział w spotkaniach formacyjnych organizowanych przez Opus Dei. Uczestniczył w pierwszych rekolekcjach, które ksiądz José María Escriva zorganizował w Gwatemali od 1 do 4 listopada 1955 r.
Walka o własną duszę
Przełom następował powoli, ale znów wiązał się z walką. Erensto nakreślił plan działania – podobnie jak w studiowaniu medycyny. Tym razem jednak widział, że nie walczy sam, że jest Ktoś, kto mu pomaga.
„Walczył o to, żeby się zmienić. I prosił Boga, żeby udzielił mu łaski głębokiego nawrócenia… I Bóg mu tej łaski udzielił za pośrednictwem modlitwy, sakramentów, rad osób z Opus Dei oraz wydarzeń z życia codziennego, w których umiał dostrzegać rękę Bożą” – pisał jego syn. Stopniowo rozwijał i pogłębiał swoją duchowość.
„Delikatną ręką moi kierownicy duchowi obrabiali bezkształtny kamień, którym byłem, przy czym w stosunku do kamienia miałem jedną przewagę. Lubiłem być rzeźbiony, cieszyłem się, widząc, jak odpadają krawędzie i kanty. W rzeczywistości nie zdawałem sobie sprawy z kształtu, jaki powstaje, ale wierzyłem w rzeźbiarza…” – pisał.
Otworzył nowy rozdział swojego życia w wieku, w którym wielu ludzi zamyka okna swojej duszy. W owych latach, w których tak wielu wycofuje się do własnego wnętrza – nostalgia, wspomnienia, ziszczone lub nieziszczone pragnienia – on pozostawił swoje serce pełne nadziei, całkowicie otwarte na wolę Bożą.
Z ostatniego okresu życia zapamiętano go, jak przychodził na poranne msze o siódmej – punktualnego, śmiałego i szczęśliwego. „Dzień po dniu widziałem, jak dziadek walczył, jak się wysilał, żeby usunąć ze swojego życia to, co oddzielało go od Boga, jak oddawał się Bogu w taki sposób i z taką miłością, że miłość Boga odmładzała jego duszę w zdumiewający sposób” – pisał jego syn. Zrozumiał, że nie wystarczy być dobrym – trzeba jeszcze kochać.
Zmarł w powszechnej opinii świętości 17 października 1991 r.
Artykuł powstał na podstawie: Ernesto Cofiño. Szkic biograficzny człowieka z Opus Dei 1899-1991 autorstwa José Luisa Cofiño, syna Ernesto. Książka składa się z siedemnastu listów José Luisa skierowanych do jego dzieci i opowiadających o ich dziadku.