„Na początku pojawia się krzyk. Nie tylko ten, który wydobywa się z twoich ust. Twoje całe ciało krzyczy. Krzyczą myśli w twojej głowie. Czujesz jakieś ogromne napięcie w każdej komórce swojego ciała. A później jest cisza. Masz wrażenie, że spadasz w jakąś ciemną otchłań. Że spadasz i spadasz. Wydaje ci się, że twoje życie nie ma sensu. Chcesz umrzeć”.
Tak swój stan psychiczny po stracie długo wyczekiwanego dziecka opisuje w podcaście Paulina Szydłowska. Ma za sobą trzy poronienia, w tym doświadczenie fatalnej opieki okołoporodowej i dotkliwego braku empatii ze strony personelu szpitala. Traumatyczne wspomnienia zmobilizowały ją do założenia strony "Ronić po ludzku".
"Badanie genetyczne? Jak pani poroni trzeci raz, to wtedy pani sobie zrobi"
Kiedy podczas badania USG okazało się, że ciąża obumarła, zaczęła głośno płakać i krzyczeć. „Kto tak się drze? A, to ta pani z czwórki” - usłyszała zza drzwi dyżurki pielęgniarek. Mąż przyjechał najszybciej, jak to możliwe. Płakali oboje. Lekarz oznajmił, że zaraz zostaną podane tabletki na wywołanie poronienia. Przy okazji spytali o możliwość wykonania badania genetycznego zarodka. Bardzo chcieli dowiedzieć się, dlaczego doszło do obumarcia. „Za pierwszym razem się tego nie robi. Jak pani poroni trzeci raz, to wtedy pani sobie zrobi” - usłyszeli.
„Jak będzie wyglądać to, co ze mnie wyleci? Czy będzie dużo krwi?”. W głowie Pauliny był strach i milion pytań. Wśród personelu szpitala nie znalazł się jednak nikt, kto zechciałby na nie odpowiedzieć.
Ona traciła dziecko, a z dyżurki pielęgniarek dobiegał śmiech
Zaczęło się nocą, od silnego bólu brzucha. Pamięta, że prócz lęku czuła potworną samotność. Ponieważ leżała naprzeciwko dyżurki, od czasu do czasu dochodził do niej radosny śmiech pielęgniarek. „Koło północy trafiłam do zabiegowego. Przed łyżeczkowaniem lekarz musiał sprawdzić rozwarcie szyjki. Pamiętam jak siedziałam na tym fotelu i ze strachu trzęsły mi się nogi. Obok stała pielęgniarka, a ja tak bardzo potrzebowałam wsparcia, że odruchowo wyciągnęłam do niej rękę. Ręka zawisła w powietrzu...”.
O to, czy zamierza zbadać zarodki, spytano ją pięć minut przed zabiegiem. Gdyby wcześniej ktoś poinformował ją o możliwych opcjach, miałaby czas na spokojne podjęcie decyzji. A tak, musiała działać w pośpiechu. Zadzwoniła do męża, żeby sprawdził "co i jak". Okazało się, że szpital takich badań nie wykonuje. Trzeba wezwać kuriera, który przetransportuje materiał w parafinowych bloczkach. Koszt? Ok. 2,5 tys. zł. Odpuścili.
Mimo, że od tamtego wydarzenia minęło już kilka lat, Paulina wciąż pamięta. "Samo poronienie jest wydarzeniem traumatycznym. A nieludzkie traktowanie kobiet w szpitalach i rzucane w ich stronę komentarze tylko tę traumę potęgują" - mówi.
"To" i "coś" a nie dziecko
Magda ma za sobą trzy poronienia. Za pierwszym razem potraktowano sprawę czysto "fizjologicznie". "Takie rzeczy się zdarzają" - usłyszała od lekarki, w chwili gdy czuła, że jej serce rozpada się na milion kawałków. Choć była dopiero w 8 tygodniu ciąży, zdążyła podzielić się radosną nowiną z najbliższymi. Nic przecież nie zapowiadało, że może wydarzyć się coś złego. Mimo że bardzo potrzebowała wtedy wsparcia - zwłaszcza psychologicznego - nikt z personelu nie zaproponował jej rozmowy ze specjalistą.
Za drugim razem przyjechała do szpitala z silnym krwotokiem. "Czy udało się coś zabezpieczyć w słoiku?" - spytała recepcjonistka. Była w szoku, nie wiedziała co odpowiedzieć. Mimo że obficie krwawiła, zanim udzielono jej pomocy, musiała wypełnić komplet dokumentów.
O mój Boże, umieram!
"Na chwilę przed łyżeczkowaniem lekarz pytał, czy jestem na coś uczulona. Wolałabym, żeby zamiast tego poinformował mnie, jak będzie wyglądał zabieg. Unieruchomienie rąk i nóg przez przywiązanie pasami do fotela ginekologicznego było dla mnie totalnym zaskoczeniem. Podobnie zresztą, jak zdawkowe: O mój Boże!, rzucone przez jednego z lekarzy, który zobaczył mnie w tamtym stanie. Byłam przekonana, że sytuacja jest na tyle beznadziejna, że umrę. Bałam się, że nie zdążę pożegnać się z bliskimi".
Z trzeciego razu pamięta okropny ból - rozrywający serce i ciało. Personel szpitala uparł się, by wywołać poronienie naturalnie. Tabletki dopochwowe zaaplikowano wziernikiem, bez znieczulenia. "Po trzech dniach nieludzkich męczarni na dyżur przyszedł lekarz, który zauważył, że wszystko trwa już za długo i grozi sepsą. Skierował mnie za zabieg - popłakałam się z ulgi i radości".
Głupie komentarze i obarczanie poczuciem winy
Według statystyk opublikowanych przez UNICEF, na świecie co 16 sekund rodzi się martwe dziecko. Szacuje się, że ok. 10-15 proc. wszystkich ciąż kończy się poronieniem.
Z zeszłorocznego raportu NIK, która postanowiła sprawdzić jak faktycznie wygląda opieka okołoporodowa w polskich szpitalach, wynika że większość lekarzy, położnych i pielęgniarek nie potrafi rozmawiać z rodzicami po stracie. Najczęściej jednak, brakuje zwykłej, ludzkiej empatii. Zamiast tego, pacjentki spotykają się z obojętnością, oziębłością, ignorancją oraz nieuprzejmymi, czasem wręcz - aroganckimi i niesmacznymi komentarzami. Lekarzom i pielęgniarkom zdarza się podnosić na nie głos i wpędzać w niepotrzebne poczucie winy. Szczególnie gdy płaczą lub próbują dopytać o swój stan. Nie zawsze jednak wynika to ze złej woli. Wielu pracowników szpitali chciałoby pomóc, ale nie wiedzą, jak mogliby to zrobić. Placówki nie zapewniają im bowiem szkoleń w tym zakresie.
Tracenie dziecka w brudnej szpitalnej toalecie
W wielu szpitalach brakuje odrębnych sal przeznaczonych do ronienia, więc kobietę wysyła się do brudnej, szpitalnej toalety. Jeśli zależy jej na zachowaniu szczątek dziecka do pochówku lub badania genetycznego, zazwyczaj musi samodzielnie zadbać o to, by martwy płód nie wpadł do sedesu. Próbuje więc przechwycić go do ręki lub otrzymanego od pielęgniarki, słoika. W szpitalach dochodzi też do sytuacji, w których - mimo że rodzice wnioskują o wydanie ciała - zostaje ono potraktowane jak odpad medyczny i przekazane do utylizacji.
Zdarza się, że kobiety po stracie umieszczane są na sali ze świeżo upieczonymi lub oczekującymi na poród mamami, co jak wiadomo - dodatkowo potęguje ich ból i traumę. Rodzice po stracie często nie otrzymują wsparcia psychologa. Nawet jeśli placówka o nie zadba, zdarza się, że konsultacja odbywa się na szpitalnym korytarzu, a jej czas nie przekracza 15 minut.
Po ludzku, czyli jak?
Ronić po ludzku - co to właściwie znaczy? Bez bólu, poczucia winy i upokarzających komentarzy. Z poszanowaniem godności - rodziców, ale i martwego płodu, który niezależnie od etapu ciąży - jest istotą ludzką, a nie - jak zwykło się go nazywać w szpitalu - "tym czymś".
Kobieta, która roni lub rodzi chore albo martwe dziecko powinna mieć zapewnione znieczulenie zewnątrzoponowe oraz dostęp do silnych leków przeciwbólowych i uspakajających. Nikt też nie ma prawa odmówić jej obecności bliskiej osoby. Powinna być też - rzetelnie i z empatią - informowana o tym, co będzie się z nią dalej działo.
Personel ma obowiązek szanować jej prywatność i poczucie intymności. Kobiecie po stracie przysługuje też wsparcie psychologiczne, o które zresztą - tak jak o kontakt z duchownym dowolnego wyznania - może się ubiegać. Należy umożliwić jej pożegnanie się z dzieckiem. Podobnie zresztą powinna mieć prawo do otrzymania pomocy laktacyjnej i przebywania w sali, której nie musi dzielić z pacjentkami w zaawansowanej ciąży lub tymi, które urodziły zdrowe dziecko.
Rozmowa - klucz do ludzkiego traktowania
"Pacjentki czasem mówią mi, że usłyszały na oddziale słowa bolesne czy krzywdzące. Pracując w szpitalu zachęcam personel, aby mimo ogromu pracy starał się empatycznie wsłuchać w pacjentkę. Tę umiejętność trzeba ćwiczyć, aby nie popaść w rutynę i zobojętnienie" - pisze w Krótkiej instrukcji o poronieniu psychoterapeutka, Marlena Trąbińska-Haduch.
W tym samym poradniku, wśród wskazówek dla personelu na pierwszym miejscu znajduje się ta, by na wstępie zapewnić rodziców, że nie ponoszą winy za to, co się stało. Wiele kobiet po stracie, najbardziej docenia drobne gesty ze strony personelu. Dlatego warto, by lekarze, pielęgniarki i położne, widząc cierpiącą pacjentkę zdobyli się na podanie ręki albo chociaż wspierające dotknięcie ramienia.
"Trudne doświadczenia pokazały mi ile jeszcze lekarze mają do przepracowania. Nie w kwestii wiedzy, bo tę - przynajmniej ci, których spotkałam - mieli na najwyższym poziomie. Chodzi o serce, podejście z miłością do cierpiącej kobiety, ale też jej męża (tak, on też bardzo cierpi!)" - mówi Magda. "Domyślam się, że to trudne, ale nie wierzę, by było nieosiągalne. Marzy mi się, żeby personel, z taką samą troską jak do kwestii formalnych zaczął podchodzić też do tych czysto ludzkich".