S. Michaela Rak, założycielka i dyrektorka wileńskiego hospicjum. Co ją ukształtowało? Jak odkryła powołanie do pomagania innym? Poznaj historię niezwykłej zakonnicy, dla której nie ma rzeczy niemożliwych. Niewiele brakowało, by zakonnicą nie została – mówiła, że przed człowiekiem klękać nie będzie, a mama już uszyła jej suknię ślubną. Co było dalej?
S. Michaela Rak: Jestem dowcipem Pana Boga
Małgorzata Terlikowska: Pan Bóg to ma poczucie humoru…
S. Michaela Rak: Zawsze żartuję, że jestem dowcipem Pana Boga, bo mam na nazwisko Rak, a w pracy z rakiem nie mogę się rozstać. Jako kilkunastoletnia dziewczyna przeczytałam książkę o misjach, o dzieleniu się bogactwem wiary i miłości do drugiego człowieka. Od dziecka chciałam pomagać ludziom, a najbardziej pragnęłam nieść tę pomoc na misjach. To pomaganie mam we krwi, odziedziczyłam je po mamie…
Lata sześćdziesiąte, ósme dziecko. O mały włos nie byłoby cię na świecie…
Przede wszystkim Panu Bogu dziękuję za to, że urodziłam się jako ósme dziecko, że przyszłam na świat w takiej, a nie innej rodzinie. Moja historia to gotowy scenariusz na film o wartościach, o przegranych w życiu, o stratach, o zwycięstwach, o miłości, o egoizmie. Tego wszystkiego uczyłam się od moich bliskich. Nigdy nie zapomnę moich osiemnastych urodzin. Nie dlatego, że zaczęłam formalnie być dorosła…
I nawet pewnie nie dlatego, że mogłaś mieć dowód osobisty?
Tego dnia dostałam od mamy siekierę.
Żartujesz? To dość niekonwencjonalny prezent.
Od razu powiem, że to nie była jakaś pierwsza lepsza siekiera. Ona naprawdę była niezwykła. Czekała, aż dorosnę. „Proszę, ja ją trzymałam, żeby ci ją dać w prezencie, jak już będziesz pełnoletnia” – powiedziała mi wtedy mama.
Siekiera w prezencie na 18-tkę
Nie przestraszyłaś się, kiedy mama wyskoczyła z tą siekierą?
Siekiera była pięknie przyozdobiona kolorową wstążką, a do trzonka miała przywiązany kwiatek. Mama ciepło się uśmiechała. Nie powiem, bardzo się zdziwiłam. Nie potrafiłam zrozumieć, dlaczego mama daje mi taki prezent. Prosiłam, żeby mi wytłumaczyła, o co chodzi. A wtedy mi powiedziała: „Kiedy okazało się, że będę miała ósme dziecko, miałam prawie pięćdziesiąt lat. Była bieda, nie było co jeść. Bardzo się bałam. Chodziłam, płakałam, myślałam, co zrobić, żebyś się nie urodziła. Specjalnie nosiłam pięćdziesięciokilogramowe worki ze zbożem, żeby tylko ciebie na świecie nie było. W pewnym momencie podszedł twój tata i powiedział: «A co ty robisz? Czemu dźwigasz?». Płacząc, powiedziałam mu, że ja tego dziecka nie chcę. Tata akurat szedł rąbać drzewo, trzymał w ręku siekierę i zawołał: «Jeżeli temu dziecku coś się stanie, to ja ci tą siekierą łeb odrąbię»”. To były słowa wypowiedziane w prawdzie i w miłości. Mama w tym momencie zrozumiała, co tak naprawdę powiedziała: „Dotarło do mnie, jaką jestem egoistką i jak bardzo nie ufam Panu Bogu, jak bardzo nie liczę na innych, tylko na siebie, i jak bardzo nie potrafię dostrzec, że dać mogę komuś szczęście”. Trzymała tę siekierę tyle lat, bo ona uratowała życie jej dziecka.
To paradoks, bo siekiera niekoniecznie służy do ratowania życia.
Długo na kolanach, w samotności myślałam o tej siekierze. W odruchu, w porywie można siekierą zrobić komuś krzywdę, a nawet pozbawić go życia. Ale można jej użyć do czegoś innego i dać komuś szczęście, ciepło, radość, coś wybudować, coś ociosać, coś upiększyć […].
Chcę być… księdzem
Małe dziewczynki marzą o tym, żeby być mamą, mieć dzieci, a ty sobie wymyśliłaś, że zostaniesz… księdzem. To dość awangardowe marzenie jak na tamte czasy…
To było przedziwne; lata siedemdziesiąte, szkoła podstawowa, Pierwsza Komunia Święta, nauka religii w salkach katechetycznych. U nas na wsi po prostu szło się do kościoła i po mszy świętej ksiądz spotykał się w zakrystii z dziećmi i przygotowywał je do sakramentów. Mieliśmy świetnego kapłana, zaangażowanego, pełnego poświęcenia. Któregoś razu po takiej niedzielnej katechezie powiedziałam mamie, że jak dorosnę, to zostanę księdzem, bo chcę być taka jak nasz ksiądz. Mama dosyć długo mi tłumaczyła, że dziewczynka nie może być księdzem. Wtedy też po raz pierwszy usłyszałam o siostrach zakonnych. Nie miałam pojęcia, kim one są, bo nigdy żadnej nie widziałam. A że byłam bardzo ciekawa, mama zabrała mnie na wycieczkę do Szczecina i tam w mieście pokazała mi zakonnice. Przy okazji opowiedziała, co one robią, dlaczego mają taki, a nie inny strój, czym różnią się od świeckich kobiet. Bardzo mi się to spodobało. Pomyślałam, że i ja mogłabym być taką siostrą. Jako nastolatka byłam przekonana, że zostanę misjonarką w Afryce. Po ukończeniu szkoły podstawowej chciałam wstąpić do zgromadzenia zakonnego. Poprosiłam mamę, żeby podpisała mi zgodę, bo jeszcze niebyłam pełnoletnia. Pojechałam nawet do Krakowa na rekolekcje powołaniowe dla młodzieży. Cudowne zresztą przeżycie, ale niestety zepsute przez jedno wydarzenie. Razem z innymi dziewczynami stałam w korytarzu w klasztorze, gdzie odbywały się rekolekcje, i rozmawiałyśmy z zakonnicami. Nagle siostry zamilkły, przyklękły na jedno kolano i skłoniły głowy. Za chwilę, jak gdyby nigdy nic, wróciły do rozmowy.
Czyżby przełożona szła?
Obok nas przechodziła siostra przełożona. Spojrzałam wtedy spod oka i spytałam, dlaczego siostry się tak zachowały. Dla nich to było oczywiste, a ja nie byłam w stanie tego pojąć: „To siostry muszą klękać przed swoją przeoryszą?”. „Taki mamy zwyczaj” – odpowiedziały. Wtedy zrodził się we mnie przeogromny bunt i obiecałam sobie, że ja przed człowiekiem klękać nie będę. Mimo że nie złożyłam dokumentów do szkoły średniej, nie podchodziłam do egzaminów, bo byłam przekonana, że wstąpię do zgromadzenia zakonnego. Wróciłam zbuntowana do domu i powiedziałam mamie, że nigdzie się już nie wybieram. Z człowiekiem mogę współpracować, człowiekowi mogę pomagać, ale przed człowiekiem klękać nie będę i już.
Mama uszyła mi suknię ślubną…
Rozumiem, że wróciłaś do szkoły, do nauki, do życia świeckiej młodej dziewczyny?
Szukałam dla siebie innej przestrzeni, w której mogłabym się realizować. Wiedziałam, że nie będę już siostrą zakonną, bo przed człowiekiem klękać nie będę. A mimo wszystko miałam ten żar w sercu, wołanie innych ludzi, bo głód, bo susza, bo gorąco, bo bieda, bo stan wojenny, bo u nas w Polsce nie ma co jeść, bo kartki. I znowu rodziły się pytania, gdzie jest prawda, gdzie jest sens, gdzie jest cel, co zrobić. I znowu etap młodości, poszukiwania.
Aż w końcu na twojej drodze stanął mężczyzna…
Tak, relacje mieliśmy bardzo bliskie, pełne zaufania i szczerości. Zawsze otwarcie mu mówiłam, że w moim sercu jest pragnienie bycia siostrą zakonną, a mimo to przyjęłam jego oświadczyny. Mama bardzo się ucieszyła. Specjalnie dla mnie uszyła suknię ślubną. Dwa lata wisiała w szafie, ale ostatecznie nigdy jej nie założyłam. Czułam, że małżeństwo nie jest tym, czego pragnę. W głębi serca wiedziałam, że jest coś więcej niż to, że chcę kochać jednego człowieka i być przez niego kochaną.
Z jednej strony chłopak odrzucony, z drugiej strony mama rozczarowana, bo przygotowała coś, co miało być wielką radością, a do niczego się nie przyda?
Czy to nie jest kontynuacja lekcji, że jesteśmy dla…? Szukałam odpowiedzi swojego serca i rozumu. Na szczęście i mama, i ten mężczyzna zrozumieli i zaakceptowali moje ostateczne „nie”. Człowiek nigdy nie będzie właścicielem drugiego człowieka. On musi mieć wolność decyzji. I znowu kolejny etap lekcji mojego życia: jeżeli jestem wolna, to bez przymusu podejmuję decyzje takie, jakie są w moim sercu [...].
Pomaganie mam we krwi
Dzisiejszy świat ludzi chorych, cierpiących usuwa na margines, nie chce ich widzieć, bo to nie są ludzie, którzy odniosą spektakularny sukces, którzy zrobią karierę, którzy często, mówiąc po ludzku, niewiele mogą. Natomiast rzeczywiście mogą nam dać niesamowitą siłę. Obcując z chorymi na co dzień, pewnie też doświadczasz wielkiej siły od tych ludzi.
To jest po prostu moc, megamoc. Spotkanie z człowiekiem słabym jest spotkaniem edukacyjnym, wychowawczym. Ten kontakt przemienia i zmiękcza ludzkie serca, które często są bardzo twarde, wręcz skamieniałe. To się dokonuje w słabości tych naszych osób chorych. To przeobraża i przekierowuje ku czemuś lepszemu. Czy to będzie spotkanie rodziców z dzieckiem, czy zdrowego dziecka z chorym rodzicem, to zawsze uwrażliwia, zawsze przemienia. Dzięki temu mamy bardziej serce z ciała niż z kamienia.
Zaufanie Bogu nadaje sens, cierpienie nie jest też sensu pozbawione, choć bardzo często tego nie rozumiemy. Dopiero po jakimś czasie potrafimy pojąć, zinterpretować to, co się wydarzyło, dlaczego tego doświadczyliśmy, w jakim celu nas to spotkało. Wówczas ta perspektywa sensu odmienia życie i wydaje mi się, że odmienia też chorobę. Człowiek zupełnie inaczej patrzy na to doświadczenie. Już może nie jako na karę. Nieraz okazuje się, że sensem choroby jest to, żeby na przykład rodzina się pojednała. Być może sensem jest to, żeby ktoś się nawrócił, albo żeby przyjął chrzest, czy uporządkował swoje dotąd nieuporządkowane życiowe brudy.
Dokładnie tak jest. W codzienności hospicyjnej często spotykamy się z pytaniem: „Dlaczego?”. Ktoś, kto zadaje to pytanie, chce uzyskać odpowiedź. W naszym wewnętrznym dialogu, w spotkaniu, w pewnym momencie to pytanie zanika i nie ma pytania „dlaczego?”, tylko „co mogę z tym zrobić?”. Mężczyzna, biznesmen świetnie prosperujący, bardzo poważnie zachorował, czas przejścia do wieczności był coraz bliżej. On powiedział, że nie może sobie poradzić z tym, że nigdy nie miał czasu dla żony, dla dzieci, bo był biznes, spotkania, wyjazdy, konferencje. Mieli wszystko: samochody z najwyższej półki, willę, basen, tylko nie mieli czasu dla siebie. I teraz chciałby to jakoś nadrobić, bo już nigdzie nie musi się spieszyć. Wymyślił, że chciałby być prezentem dla swojego dziecka, które niebawem będzie świętować kolejne urodziny. Wyprawiliśmy więc urodziny jego synka w hospicjum. Sala była udekorowana, postawiliśmy stół, nakryliśmy go pięknym obrusem, zamówiliśmy smaczne dania. Za oknami wybuchały petardy, zimne ognie, race. A najpiękniejsze w tym wszystkim było przytulenie tego taty do dziecka. Były radość, zabawa, śpiew, klaskanie, torty, muzyka, ale były też łzy. Wokół tego odchodzącego i świętującego urodziny dziecka mężczyzny zgromadziła się cała rodzina, kilka pokoleń, z jednej i drugiej strony. Jak bardzo szczęśliwy był ten odchodzący tata. Następnego dnia powiedział: „Dziękuję Bogu za chorobę, za to, że tu jestem, bo odzyskałem siebie, odzyskałem rodzinę, odzyskałem wszystko. To jest dla mnie największy dar cierpienia”.
Za miłość się nie płaci
Czyli nawet jeśli Bóg daje mi coś, co po ludzku jest trudne, na przykład chorobę, cierpienie, to On wie, w jakim celu to się dzieje…
Tak. Ja jestem gotowa. Ale wiem, że nawet jeśli moje dłonie będą słabe pod ciężarem tego, co przyjmuję, to On pośle mi kogoś, kto mi te dłonie podtrzyma i mnie wesprze. W trudzie codzienności czuję się przytłoczona. Na każdy dzień mam przypisaną intencję, każdego dnia za kogoś się modlę. Akurat dzisiaj za tych, którym obiecałam modlitwę. Jeśli pojawia się coś trudnego, to ja się mogę załamać, ale mogę też zachować się inaczej. Mam świadomość – aha, tu ktoś umarł, tu jest ktoś chory, tu się małżeństwo rozpada, tu ktoś splajtował, nie ma z czego żyć. Mam mnóstwo telefonów, maili czy SMS-ów: „Siostro Michaelo, błagam, módl się”. Kiedy skoncentruję się na sobie, ja, egoistka wprost proporcjonalna do masy ciała, to tracę dany mi dzień. Ale jeżeli mam świadomość, że ten dzień jest dniem mojej ofiary, przyjęcia mojego krzyża, to go ofiarowuję za tych, którzy tak bardzo potrzebują modlitwy i którym ją obiecałam.
A czy chory płaci za pobyt w hospicjum?
Za miłość się nie płaci. Zawsze to podkreślam, to jest moja dewiza. Miłość daje się za cenę własnych wyzwań, własnych trudów. Jeżeli jest wszystko ładniutkie i tylko dla mnie, to jest to egoizm. Jeżeli byśmy pomagali, a jednocześnie mówili, że założenie opatrunku tyle kosztuje, podłączenie kroplówki tyle, doba pobytu tyle, to ten człowiek może sobie pomyśleć – tyle lat pracowałem, tyle podatków zapłaciłem, tyle sytuacji trudnych mnie spotkało, tyle wyzwań, tyle długów do spłacenia, wyremontowałem mieszkanie, wziąłem kredyt, a teraz nie spłacę, bo straciłem pracę, żona sobie nie poradzi, są jeszcze dzieci. A ja jeszcze mam powiedzieć, że to tyle kosztuje? Przecież to jest brak człowieczeństwa. Miłość jest za darmo.
*Fragment książki „Mężczyźni mojego życia. O miłości, miłosierdziu i dobrym pomaganiu”, s. Michaeli Rak i M. Terlikowskiej, Wyd. Esprit 2022; tytuł, lead, śródtytuły pochodzą od redakcji Aleteia.pl