Było lato zeszłego roku. Nie byliśmy w najlepszych relacjach ze św. Józefem. Można powiedzieć, że był to moment kryzysu wiary w orędownictwo męża Maryi. Szukaliśmy nowego mieszkania, staraliśmy się o finansowanie. Dużo kłód pod nogi, propozycje nas nie przekonywały, rynek już szalał, ceny uciekały z naszego zasięgu, a my przypominaliśmy dziecko uwieszone przy spodniach ojca, który akurat ma ważniejsze sprawy na głowie – zrezygnowani i wkurzeni.
W przedszkolu naszych dzieci jeszcze przed wakacjami ogłoszono konkurs. O kim? Oczywiście o Józefie. Oględnie mówiąc, inicjatywa nie wzbudziła naszego entuzjazmu. Już wolelibyśmy w roli głównej Judę Tadeusza – tego od spraw beznadziejnych – no ale trwał akurat rok św. Józefa. Trudno było oczekiwać innego tematu.
Józefowe wymagania
Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że Józef to wymagający facet. Warunki wzięcia udziału w konkursie na pierwszy rzut oka nas powaliły. Wycieczka do dowolnego sanktuarium św. Józefa, wysłanie z niej kartki do przedszkola oraz praca plastyczna o Józefie ze zdjęciem z wycieczki, informacjami o sanktuarium, własną modlitwą za wstawiennictwem św. Józefa i radosną twórczością dowolną.
Wniosek mieliśmy prosty: organizatorzy oszale… No dobra – wysoko postawili poprzeczkę. I wiecie jak to jest… Na co dzień nie kryjesz się ze swoją wiarą, a katolickie przedszkole dobrze wie, że kto jak kto, ale ty w takim konkursie musisz wziąć udział. Choćby po to, żeby dać przykład innym. A zatem z jednej strony siostry prowadzące przedszkole nie dawały za wygraną, a z drugiej… sam Józef subtelnie o sobie przypomniał.
Decyzja i pierwszy krok
Będąc w moich rodzinnych stronach, pojechaliśmy do pewnej wiejskiej parafii na ślub przyjaciół. Okazało się, że był to czas peregrynacji obrazu św. Józefa Opiekuna Rodziny z paroletniego raptem sanktuarium tegoż w Kielcach. Akurat tego dnia, w tym kościele, na tym ślubie stał dumnie i patrzył na nas wymownie. Był to moment, w którym wciąż dość niechętnie, z charakterystycznym „no dobra”, podjęliśmy decyzję: weźmiemy udział w konkursie. Może nie pojedziemy do Kalisza, jak sugerowały siostry, ale za to zareklamujemy inne miejsce na „K” – nowe sanktuarium św. Józefa Opiekuna Rodziny w Kielcach.
Decyzja to klucz. Nasze nastawienie do Józefa zaczęło się nieco zmieniać (można w końcu powiedzieć, że o nas zawalczył). Kielecki kościół pod jego wezwaniem, który właśnie stał się sanktuarium, znaliśmy dobrze, ale pierwszy raz spokojnie, w ciągu dnia, bez tłumów, uklękliśmy tam całą rodziną, zawierzając na nowo jego wstawiennictwu nas, nasze relacje i ten temat, który mieliśmy na tapecie od miesięcy i który spędzał nam sen z powiek – dom. Na nowo pojawiły się myśli: cieśla to cieśla, temat na pewno jest mu bliski, tyle jest świadectw, pewnie potrzebujemy jeszcze cierpliwości w robieniu wszystkiego, co do nas należy i uda się. W serca wkroczyła nowa nadzieja.
Po powrocie do domu było już z górki. Nasze dziewczynki wymalowały obrazki Józefa z Maryją i małym Jezusem, ja ułożyłem modlitwę i kalendarium związane z miejscem, które odwiedziliśmy, a moja kochana żona zebrała wszystko w całość. Da się? Da się. Najważniejsza była decyzja i pierwszy krok.
Zaczęło się dziać!
Zgłoszenie pracy konkursowej zbiegło się w czasie z oglądaniem pewnego mieszkania. Spore, odpowiadające naszym potrzebom i od początku czuliśmy się w nim po prostu dobrze. Cena balansowała na granicy naszych możliwości, więc z finansowaniem nie było lekko, ale jesienią… było już nasze!
To jednak nie koniec. Dziś patrzymy na to wszystko z perspektywy kilku dobrych miesięcy i wszystko układa się w całość. Nie tylko dlatego, że daliśmy się Józefowi zaprosić do konkursu, a zaraz potem podsunął nam wreszcie to miejsce, o które nam chodziło. Jest jeszcze jeden subtelny szczegół. Takie oczko puszczone do nas przez patrona.
Na scenę wkracza Ona – Maryja
Na wzięciu udziału w konkursie się nie skończyło, bo zajęliśmy w nim drugie albo trzecie miejsce. Wygraną był voucher do jednego z internetowych sklepów z artykułami religijnymi. Klasztorne piwo nęciło, ale zgodziłem się z moją żoną, że lepiej będzie wybrać figurę Matki Bożej, która stanie… tak jest! W nowym mieszkaniu.
Wybór był nieoczywisty i muszę przyznać, że nigdy wcześniej takiej Maryi nie widziałem. Stoi więc Matka Boża Wniebowzięta w centralnym punkcie domu, który jest dla nas pierwszym w życiu miejscem, o którym możemy tak powiedzieć w pełnym znaczeniu tego słowa – dom, azyl, własny kąt.
Józef Rzemieślnik – cierpliwy wychowawca
Święty Józef wiedział, co robi i nie chciał dla nas jedynie nowego domu. Chciał też, byśmy w nim mieli najlepszą możliwą gospodynię i opiekunkę. Nim pojechaliśmy oglądać nasz dom, wydarzył się w naszym sercu pewien mały przełom. Zrobiliśmy coś niby niewinnego na cześć św. Józefa i na końcu tego procesu czekała ona – Maryja, która nam dziś towarzyszy na co dzień.
Musieliśmy schować do kieszeni nasze poczucie bezsensu, uniżyć się, żeby zrobić coś tak bardzo dziecięcego – pracę plastyczną podpartą pięknym doświadczeniem i – jak się okazało – owocującą w sposób niesamowity. Strategia godna świętego.
Ta historia pokazała nam, że św. Józef Rzemieślnik, jak na cieślę przystało, jest cierpliwy i wie, że na dobre efekty działań trzeba nieraz poczekać. Józef jest też dla nas wychowawcą, przypominającym, że mamy ufać Bogu jak dzieci i po prostu robić swoje. Opiekun Rodziny – naszej rodziny, który – jak to on – zadziałał po cichu, a na koniec postawił nam przed oczy swoją ukochaną, a naszą Mamę.