Przekazując darowiznę, pomagasz Aletei kontynuować jej misję. Dzięki Tobie możemy wspólnie budować przyszłość tego wyjątkowego projektu.
Anna Gębalska-Berekets: Kilka miesięcy temu miał pan niewielki procent szans na przeżycie. Trafił pan do szpitala, skończyło się na 5 operacjach i 21 dniach w śpiączce farmakologicznej. Jak to się stało?
Marcin Borkowski: Tuż po tym, jak udzielałem pomocy rannemu w wypadku nastolatkowi, zostałem poinformowany o kolejnym zgłoszeniu. Doszło do zderzenia mojego motocyklu-ambulansu z samochodem osobowym. Całe szczęście uderzyłem w przednie koło i przeleciałem nad maską pojazdu.
Podobne zdarzenie miało miejsce miesiąc temu, ale wówczas 25-letni chłopak uderzył w drzwi auta i zatrzymał się na kątowniku dachu. Poniósł śmieć na miejscu. Ja doznałem wielu poważnych obrażeń. Miałem połamane dwie kości udowe, żebra, kość ramienną prawej ręki oraz złamanie okolic stawu łokciowego. Przybyła na miejsce policja sporządzała dokumentację na okoliczność wypadku ze skutkiem śmiertelnym.
Mówi pan, że uratował pana cud.
Obrażenia były poważne. Szanse na przeżycie wynosiły jedynie 4 procent. W dziesiątej dobie pobytu w szpitalu chciała mnie zabić sepsa, ogólne, bakteryjne zakażenie organizmu. Spadła saturacja i ciśnienie. Lekarze szukali jakiegoś skutecznego antybiotyku, który byłby w stanie powstrzymać zakażenie.
Można mówić o cudzie medycznym, bo im się udało. Dzielnie o mnie walczyli. Kiedy się już wybudziłem, przy moim łóżku był obrazek Jezusa miłosiernego, a na nim data potwierdzająca wizytę księdza, który dokonał udzielił sakramentu namaszczenia. W większości kościołów odprawiane były msze święte w mojej intencji.
Do stacji krwiodawstwa zgłaszali się ludzie, którzy chcieli oddać krew i przy rejestracji zaznaczali, że to dla "Borkosia".
Pierwsi chętni pojawili się już dzień po wypadku. W ciągu zaledwie tygodnia do stacji krwiodawstwa w Warszawie zwróciło się ponad sto osób, aby oddać dla mnie krew.
"Wypadek nauczył mnie pokory do życia"
Każdy, kto tylko mógł, ruszył z pomocą.
Moja żona nagrywała komunikaty od wielu ludzi skierowane specjalnie dla mnie. Przychodziła codziennie na OIOM i mi je odtwarzała. Wiele osób modliło się za mnie, dodawali mi otuchy, zapewniali o wsparciu.
Dopiero po odzyskaniu świadomości dowiedziałem się, że uległem wypadkowi, lekarze poinformowali mnie o doznanych obrażeniach, a ja zdałem sobie sprawę, że był tam Ktoś na górze, który porachował moje czyny i stwierdził, że mam jeszcze coś do zrobienia tu na ziemi.
Walka o zdrowie trwała kilka miesięcy – długa i wymagająca rehabilitacja. Miał pan wsparcie żony, przyjaciół. Czegoś pana nauczył wypadek?
Tego, że zawsze można znaleźć się po drugiej stronie barykady i być nie tylko pracownikiem ochrony zdrowia, ale i pacjentem. Wypadek nauczył mnie też pokory życiowej i uświadomił, że w ratowaniu życia drugiemu człowiekowi muszę być jeszcze bardziej profesjonalny. Pamiętam jazdę na wózku inwalidzkim w szpitalu.
Ktoś z personelu zawadził nim o futrynę drzwi, a ja byłem cały obolały. Ten wstrząs odczuwałem podwójnie, spowodował on ogromny ból. To zdarzenie uzmysłowiło mi, że z osobą potrzebującą pomocy należy obchodzić się delikatnie i być wrażliwym na jej cierpienie.
Pana największą pasją jest pomaganie ludziom. Jak to się stało, że z tej pasji uczynił pan sens życia?
Od 9. roku życia marzyłem o tym, aby pracować jako ratownik medyczny.
Pewnego zimowego wieczoru, gdy zjeżdżaliśmy z osiedlowej górki, wydarzył się wypadek. Mężczyzna wyskoczył z 9. piętra bloku, wprost na pokrytą śniegiem trawę. Przyjechała karetka, widziałem wybiegających z niej ratowników. Jak byłem dzieckiem, mieszkaliśmy z rodziną niedaleko Szpitala Bródnowskiego.
Często bywałem w tej placówce, bo moja mama pracowała w ochronie zdrowia. Pamiętam jak któregoś dnia jedna z pielęgniarek zapytała mnie, czy mi się tu podoba. Odpowiedziałem, że bardzo. Kiedy karetka podwiozła mnie pod blok, wychodziłem z pojazdu, w ogóle się nie spiesząc.
Chciałem, aby całe osiedle zobaczyło, jak wychodzę z tego "kosmicznego pojazdu". Byłem tak bardzo szczęśliwy. Już jako dorosły człowiek nie wyobrażałem sobie innej pracy. Moim marzeniem była praca w pogotowiu. Zaczynałem jako sanitariusz. Potem, gdy w Polsce uruchomiono system ratownictwa, przebranżowiłem się na ratownika medycznego i pracowałem w pogotowiu aż do dnia wypadku.
Bohater na motoambulansie
W czasie pandemii nie jeździł pan jedynie w karetce. Miał pan wspomniany motoambulans i pojawiał się tam, gdzie wymagała tego sytuacja.
W marcu 2020 roku, kiedy wybuchła pandemia i było duże zapotrzebowanie na karetki, a w stołecznych szpitalach brakowało miejsc, powołałem do życia motocykl. Jako wolontariusz zacząłem ratować ludzi. Przyjeżdżałem na miejsca wypadków. Część z poszkodowanych nie wymagała interwencji karetek, więc je odwoływałem. Dzięki temu ratownikom medycznym było lżej.
Przełomowym momentem był wypadek na moście Grota-Roweckiego w kierunku Żoliborza. Przedni człon pojazdu spadł z estakady, a tylna część zawisła na górze. Na miejsce skierowano nawet Lotnicze Pogotowie Ratunkowe. Pojawiłem się na miejscu swoim motocyklem. Moją obecność zauważyły media, władze Warszawy i województwa mazowieckiego. Dostałem listy pochwalne.
Po tym zdarzeniu postanowiłem, że stworzę jakąś oddolną inicjatywę. Zacząłem nagrywać filmiki, które pokazują podstawowe zabiegi, jakie według prawa każdy obywatel ma obowiązek wykonać, kiedy widzi kogoś w stanie zagrożenia zdrowia lub życia.
Każdego traktuje pan z szacunkiem i godnie. Podobno nigdy pan nie jest zdenerwowany ani zniecierpliwiony. Jak nauczyć się takiej równowagi duchowej?
Staram się panować nad sobą. Denerwowanie się nie ma żadnego sensu, zwłaszcza jeśli człowiek jest pewny tego, co robi. Młodym ratownikom powtarzam, że medycyna to nie piekarnia.
W piekarni błąd skutkuje co najwyżej tym, że wyjdzie nam zakalec, a szef potrąci ewentualne straty z pensji. Kilka właścicieli sklepów się obrazi, że pieczywo nie zostanie dostarczone na czas. Jeśli w medycynie ktoś coś zrobi nie tak, to drugiej osobie grozi albo kalectwo albo śmierć. Świadczona pomoc musi być zawsze na najwyższym poziomie. W ratownictwie wolno to znaczy gładko, a gładko to znaczy szybko.
To znaczy?
W ratownictwie jeśli coś się wykonuje wolniej i dokładniej, to wtedy nie popełnia się błędu. Poprawiając błąd wydłużamy czas ratowania. Często powtarzam, że jeśli pacjent ma przeżyć, to medycyna jest bezsilna (uśmiech).
Szykuje się pan do powrotu na ulice?
Na pewno mój powrót na ulice nie będzie możliwy w maju. Na 13 maja jest wyznaczony termin porodu mojej małżonki i nie mogę jej w tym czasie zostawić bez szczególnego wsparcia. Dlatego czerwiec byłby najlepszym czasem, kiedy mógłbym wrócić na ulice. Ostatecznie mógłby to być początek wakacji.
Tym razem nie będzie pan jeździł na skuterze i w karetce.
Skuter zamienię na osobowego Nissana X-Trail. Prawa ręka nie jest jeszcze do końca sprawna po wypadku, a to auto jest wyposażone w automatyczną skrzynię biegów, która pozwoli na bezpieczne prowadzenie pojazdu. Samochód jest przystosowany do wymagań auta uprzywilejowanego. Jest pojemny i daje możliwość zabrania większej ilości sprzętu medycznego. Pojazd jest też bezpieczniejszy od motoambulansu dla samego ratownika.
W zanadrzu jest też pojazd elektryczny.
Trwają obecnie testy pojazdu elektrycznego firmy Triggo. Pracujemy nad jego przystosowaniem do wymagań pojazdu ratowniczego. Nazwałem go "ambulansem szybkiego reagowania".
Triggo to mikropojazd elektryczny, który łączy w sobie zwinność motocykla w ruchu miejskim oraz auta osobowego z zamkniętą kabina. Ekipa wspaniałych i niesamowitych ludzi, która nad nim pracuje, słucha moich wskazówek i sugestii, i jak tak dalej pójdzie, to samochód będzie jeździł niebawem po ulicach Warszawy.
Która interwencja w ponad 30-letniej pracy zawodowej była dla pana najtrudniejsza?
Pamiętam te osoby, których nie udało się uratować. Jedną z nich był Piotr Molak, 31-letni pirotechnik policyjny, który sprawdzał rentgenem pakunek pozostawiony na stacji benzynowej Shell. Pakunek miał być załadowany do specjalnej platformy i wywieziony na poligon. Wybuch ładunku odrzucił go w powietrze, Piotr doznał amputacji urazowej kończyn oraz obrażeń, które spowodowały zatrzymanie krążenia.
Jako zespół ratownictwa medycznego rozpoczęliśmy resuscytację. Serce zaczęło bić, pojawiła się radość, że Piotrek będzie żył. Trafił do szpitala, a na bloku operacyjnym okazało się, że narządy wewnętrzne uległy zniszczeniu. W wyniku obrażeń powstał uraz ciśnieniowy. Lekarze stwierdzili zgon. Piotr pozostawił żonę i dziecko.
Na kanale YouTube oraz w mediach społecznościowych zamieszcza pan filmy z akcji, a także filmiki, w jaki sposób udzielać pierwszej pomocy. Nie chodzi jednak o wywołanie sensacji, ale o edukację.
Filmiki mają wartość edukacyjną. Internauci piszą do mnie, że dzięki tym nagraniom zachowują spokój w nieprzewidzianych sytuacjach. Wiedzą, że w apteczce samochodowej znajdują się materiały pierwszej potrzeby i dzięki tej świadomości czują się bezpieczniej. Teoretycznie wiedzą sporo, ale to ćwiczenia czynią mistrza. Dlatego aby być jeszcze bardziej profesjonalnym i skutecznym w ratowaniu życia, trzeba samemu coś poznać i tego doznać.
Czy ludzie piszą do pana, mówią, że filmiki pomogły?
Miesięcznie docierają do mnie setki takich informacji. Ludzie piszą, że dzięki pozyskanej z nagrań wiedzy uratowali komuś życie.