Przekazując darowiznę, pomagasz Aletei kontynuować jej misję. Dzięki Tobie możemy wspólnie budować przyszłość tego wyjątkowego projektu.
Gdy sześć lat temu został dotknięty przez poważną chorobę, Christophe André, znany psychiatra, zdał sobie sprawę z tego, jak bardzo potrzebuje pocieszenia. „Gdy bezbronny i przepełniony lękiem byłem transportowany na noszach pomiędzy różnymi oddziałami szpitalnymi, tym, co mi pomagało, był zwykły gest położenia ręki na ramieniu czy życzliwe słowo mające zapewnić mnie, że wszystko będzie dobrze” – opowiada.
Odkrył wówczas potężną siłę płynącą z pocieszenia. Pocieszenia, które pozwala stawić czoła rzeczywistości, gdy ta odsłania swoje nieprzyjazne oblicze. Pocieszenia, które pozwala nie popaść w smutek czy rozpacz. Pocieszenia, które jest również „aktem kochającej obecności pozwalającej nawiązać więź ze światem”. Jest spotkaniem.
Marzena Devoud: Swoją książkę rozpoczyna pan od osobistego wyznania, stwierdzając, że przez długi czas w ogóle nie zwracał uwagi na pocieszenie. Poprzestawał pan na leczeniu, dodawaniu otuchy, pokrzepianiu, ale nie było w tym pocieszenia. Dopiero doświadczając ciężkiej choroby, zaczął pan je dostrzegać…
Christophe André: Tak, sześć lat temu zachorowałem na raka płuc. Gdy mi to oznajmiono, w jednej chwili wszystko się zawaliło. Przeszedłem wówczas ze świata ludzi zdrowych do świata ludzi innych i kruchych. Świadomość tego, że moje życie będzie krótsze, niż przewidywałem, napełniała mnie smutkiem… Zdałem sobie wtedy sprawę z tego, że potrzebuję pocieszenia.
Każdy z nas potrzebuje pocieszenia
Korzyści płynących z pocieszenia doświadczył pan we własnym chorym ciele…
Za każdym razem, gdy osoba opiekująca się mną, widząc mnie pogrążonego w smutku, czyniła jakiś drobny gest, aby mnie pocieszyć, natychmiast doświadczałem wręcz biologicznych korzyści płynących z pocieszenia. Stwierdziłem wówczas, że gdybyśmy byli leczeni przez roboty, czegoś by w tym brakowało, choćby nawet perfekcyjnie wykonywały one swoją pracę. Za każdym razem, gdy doświadczamy gestu pocieszenia czy wsparcia, czujemy się lepiej, za każdym razem, gdy tego zabraknie, czujemy się gorzej. W sposób fizyczny doświadczyłem tego we własnym ciele.
Już po powrocie do zdrowia i do domu znalazł pan kilka słów pozostawionych przez jednego z pacjentów, który dziękował za cierpliwość i ogromne zaufanie z pańskiej strony, jakich doświadczył w czasie wspólnych sesji. Pocieszył go pan, nawet nie zdając sobie z tego sprawy?
Był to jeden z moich dawnych pacjentów z Tuluzy. Był narkomanem i cierpiał na chorobę dwubiegunową. Ciężko było mi go leczyć, ale on ciągle wracał na konsultacje, nie chciał chodzić do innego lekarza. Przypominając sobie nasze sesje, zdałem sobie sprawę z tego, że nie udało mi się go wyleczyć, ale niemal za każdym razem udawało mi się go pocieszyć i to zupełnie nieświadomie!
Chciałem zbadać pocieszenie, ponieważ jest czymś, z czym nieustannie mamy styczność. Prędzej czy później każdy z nas potrzebuje pocieszenia.
Oczywiście, jako lekarz zawsze byłem uprzejmy, życzliwy i serdeczny wobec moich pacjentów. Skupiałem się jednak przede wszystkim na formalnych aspektach prowadzonej terapii. Chciałem, aby mój pacjent wyzdrowiał. W tamtym czasie nie zdawałem sobie sprawy z tego, że poza nauką i życzliwością istnieje jeszcze inne dobroczynne doświadczenie, jakim jest pocieszenie. Moja choroba pozwoliła mi odkryć jego moc. Chciałem je zbadać, ponieważ pocieszenie jest czymś, z czym nieustannie mamy styczność. Prędzej czy później każdy z nas potrzebuje pocieszenia.
„Myślę o Tobie, przytulam”
W jaki sposób możemy „dobrze” kogoś pocieszyć?
Pocieszenie jest pragnieniem przyniesienia ulgi w cierpieniu, mimo że nie możemy zmienić rzeczywistości. Pocieszenie nie polega na poszukiwaniu rozwiązań, ale pozwala złagodzić uczucie cierpienia. Przynosi ulgę. Jest pomocą dla naszego wnętrza, nie dla tego, co zewnętrzne, a to oznacza, że poza konkretnym wymiarem słów czy gestów jest przede wszystkim działaniem bez widocznych rezultatów. Z tego względu możemy mówić o niematerialnym i duchowym wymiarze pocieszenia. Pocieszenie często zaczyna się od obecności, od intencji, od bardzo prostych gestów i słów.
Dlaczego czasem tak trudno kogoś pocieszyć?
Pisząc moją książkę, pytałem czasem o zdanie na ten temat napotkane osoby. Wiele z nich mówiło mi, że pocieszenie jest dla nich czymś krępującym. Stając wobec drugiego człowieka, chorego czy w żałobie, tak naprawdę boimy się go zranić, boimy się popełnić jakąś niezręczność, która tylko pogłębiłaby jego smutek. Możemy też być sparaliżowani przez cierpienie, czy – jak to często zdarza się u mnie – przytłoczeni własnymi emocjami, które, zbyt silne, zaczynają nam przeszkadzać. Jeśli istnieje jakaś złota reguła, to jest nią czas – trzeba sobie dać czas, działać powoli, zadowolić się małymi krokami, powiedzieć po prostu „jestem tutaj”, „myślę o tobie”, czy też dotknąć ramienia, wziąć za rękę… Niedawno pewna moja znajoma przeżyła tragedię, na którą nie sposób znaleźć pocieszenie – utratę dziecka. Nie wiedziałem, co zrobić ani co jej powiedzieć. Napisałem po prostu SMS-a: „Myślę o Tobie, przytulam”. Jakiś czas później przyznała, że te słowa były dla niej ważne. Moja wiadomość wydawała się niedorzeczna wobec ogromu jej bólu, a jednak w jakiś sposób choć trochę ją pocieszyła.
Pocieszenie nie polega na naprawianiu rzeczywistości, ale na zaoferowaniu wsparcia
Podkreśla pan, że należy uważać, by nie narzucać się ze swoim pocieszeniem. Dlaczego?
Ważne jest, by nie ponaglać osoby cierpiącej. Często o tym zapominamy, jednak pocieszenie samo w sobie jest swego rodzaju wtargnięciem do świata drugiego człowieka. Wyobraźmy sobie przez chwilę osobę zamkniętą w swoim smutku. Choć to właśnie to zamknięcie ją rani. A potem nagle zjawiamy się my i dobijamy się do drzwi. Później wchodzimy, widzimy tę osobę w pogrążonym w mroku pokoju, z zasłoniętymi żaluzjami i głową pod poduszką. W takiej sytuacji odruchem tego, kto pociesza, byłoby otwarcie okien, wpuszczenie światła do pokoju, odłożenie na bok poduszki i zachęcenie tej osoby do tego, by wstała. Jednak koniec końców wszystkie te działania mogą jej przeszkadzać. Dlatego właśnie zanim zaczniemy coś robić, tak ważne jest, by poprosić daną osobę o zgodę na to, by się do niej zbliżyć i przy niej być. Pocieszenie nie polega na naprawianiu rzeczywistości, ale na zaoferowaniu wsparcia. Nie chodzi w nim o skuteczność i znalezienie rozwiązania na problemy drugiej osoby.
W sztuce pocieszania potrzeba czułości ze strony tego, kto pociesza i akceptacji ze strony tego, który jest pocieszany.
Pocieszanie oznacza przede wszystkim pokorę, ponieważ nie wiemy, jak rozległe jest wewnętrzne spustoszenie, którego doświadcza cierpiący człowiek. Ta subtelna sztuka wymaga takiego podejścia, które niemal w ogóle nie zakłada intencji pocieszenia („Chodź, ja cię teraz pocieszę”). Wymaga powiedzenia sobie: będę się zbliżać powoli, spróbuję zrozumieć, czego ta osoba potrzebuje, będę robić proste rzeczy, mówiąc: „Jestem tutaj”, „Czy mogę ci jakoś pomóc?”. Ale też odejdę, jeśli ten człowiek na dany moment nie daje mi swojego przyzwolenia na to, by mu towarzyszyć. Raz jeszcze powtórzę: sztukę pocieszania cechują pokora, prostota i łagodność. Potrzeba też czułości ze strony tego, kto pociesza i akceptacji ze strony tego, który jest pocieszany.
Czy bywają sytuacje, w których nie da się kogoś pocieszyć?
Osobami, których nie sposób pocieszyć, są zawsze rodzice, którzy stracili swoje dziecko. Gdy z nimi rozmawiam, wszyscy oni mówią o tym, że tego dnia, gdy umarło ich dziecko, umarła też jakaś cząstka ich samych, która pozostanie martwa już na zawsze. Zawsze będą niepocieszeni. A skoro jakaś ich część pozostanie na zawsze zraniona, tym, co ja staram się zrobić, jest odbudowanie więzi pomiędzy nimi a światem. Ci rodzice często mają inne dzieci, muszą więc dla nich żyć. Muszą się też nauczyć, jak dobrze żyć wspomnieniami o zmarłym dziecku. Często stanowi to zresztą ogromną dla nich motywację: zachować w pamięci nie śmierć dziecka, ale jego życie. Jest to bardzo pocieszające. Potrzeba jednak wiele czasu, by taka myśl zrodziła się w sercu rodziców pogrążonych w żałobie.
Mówi pan o tym, że wiara niesie pocieszenie, że w trudnych chwilach przechodzi pan od medytacji do modlitwy. Pisze pan: „Kiedy się modlę, doświadczam osobliwego uczucia, jakbym dzwonił do Pana Boga…”.
Medytacja jest czymś wspaniałym. Jest niezwykłym narzędziem służącym uspokojeniu. Bywają jednak takie chwile, gdy okazuje się niewystarczająca. Chwile, gdy czujemy, że rozpacz, osamotnienie czy smutek nie ustępują, że pewne uczucia przekraczają naszą zdolność ich przeżywania. Porzucam więc medytację i modlę się.
Podobnie jak w przypadku większości ludzi, Bóg nigdy nie zwrócił się do mnie bezpośrednio. Jednak często mam taką intuicję, że nie jestem sam. Bardzo lubię to zdanie Paula Claudela: „Bóg nie przyszedł, aby znieść cierpienie, lecz aby je napełnić swoją obecnością”. I tak, rzeczywiście coś się wydarza wtedy, gdy się modlę. Jakbym po drugiej stronie słyszał w oddali kogoś, kto oddycha i słucha mnie w milczeniu. Nie ma w tym słów. Jest właśnie obecność. Ja, którego wiara jest chwiejna, obserwuję, że za każdym razem, gdy powierzam się Bogu, czuję się lepiej, czuję się spokojniejszy. To Bóg Pocieszyciel, który nie zawsze może zapobiec naszemu cierpieniu, ale zawsze jest u naszego boku.
W związku z dramatem wojny w Ukrainie wszyscy przeżywamy trudne chwile. Czy da się pocieszyć cały naród, całe społeczeństwo?
Kilka dni temu brałem udział w wydaniu specjalnym France Inter poświęconym Ukrainie. Wielu słuchaczy łączyło się na żywo, by dowiedzieć się, w jaki sposób pomóc Ukraińcom. Niektórzy proponowali organizację manifestacji i petycji, inni – umieszczenie flagi Ukrainy w mediach społecznościowych. W pewnym momencie pomyślałem sobie, że wszystkie te działania wydają się w tej sytuacji nic nieznaczące: Putin i jego armia ciągle tam są, konflikt będzie trwał i jeszcze bardziej się zaostrzał… Zarazem jednak wszyscy intuicyjnie czujemy, że dla Ukraińców wszystkie te gesty są znakiem pocieszenia. Mogą oni zobaczyć, że ich nie opuszczamy. Tutaj znów mówimy o istocie pocieszenia. Choć nie możemy w żaden sposób zapobiec temu nieszczęściu, powtarzamy sobie, że nie możemy zostawić tych ludzi samych sobie. Sądzę, że gdybym był Ukraińcem, świadomość tego, że cały Zachód, jak jeden mąż, wspiera Ukrainę i wywiera presję na Rosję, by się wycofała, byłaby dla mnie w jakiś sposób pocieszająca. Nawet jeśli nie przynosi to żadnego rozwiązania, dla Ukraińców ważna jest świadomość, że reszta świata o nich myśli. Wierzę, że ten zryw wsparcia i pocieszenia może przemienić ich nadzieję w ufność i siłę. Powtórzę raz jeszcze: pocieszenie nie jest w stanie zapobiec nieszczęściu, jest jednak pewnym na to nieszczęście remedium. Pocieszenie jest jednym z najpiękniejszych obliczy miłości.