Z ks. Andrzejem Augustyńskim CM, założycielem i dyrektorem Stowarzyszenia SIEMACHA, które pomaga dzieciom i młodzieży, rozmawia Małgorzata Bilska.
Małgorzata Bilska: Stowarzyszenie SIEMACHA od prawie 30 lat pomaga dzieciom w trudnych sytuacjach. Nazwa pochodzi od ks. Kazimierza Siemaszki ze Zgromadzenia Księży Misjonarzy, który w 1886 r. otworzył w Krakowie dom schronienia i dobrowolnej pracy dla biednych, osieroconych chłopców. Teraz pomagacie uchodźcom. SIEMACHA – między innymi – otworzyła drzwi dla dzieci z domu dziecka, które zamieszkały w Odporyszowie k. Tarnowa. Jak do tego doszło?
Ks. Andrzej Augustyński CM: Z Chersonia przyjechało do nas dziewięcioro dzieci z opiekunem. To miasto na południowym wschodzie Ukrainy, niedaleko Odessy. Odległość 1200 km pokonali w 8 dni, w samochodzie, w którym zepsuło się ogrzewanie. Spakowali się nad ranem w ciągu 2-3 godzin, uciekli, gdy dało się słyszeć pierwsze wystrzały.
W chwili wyjazdu nie mieli pojęcia dokąd dojadą, chcieli koniecznie znaleźć się w Polsce. W drodze skontaktowali się z nami przez pośrednika. O swojej podróży do Odporyszowa opowiedział mi parę dni po przyjeździe Aleksander Wasiliew, ich opiekun. To człowiek głęboko religijny, baptysta. Interpretuje ich wspólną drogę do Polski przez pryzmat Biblii.
To znaczy?
Abraham, wyruszając do Ziemi Obiecanej, nie wiedział dokąd idzie. Wszystko zaczęło się od boskiego wezwania: „Zostaw twoją ziemię!”. Dopiero na koniec wędrówki okazało się, że jego nowa ojczyzna naprawdę istnieje i na niego czeka. Tutaj znalazł poczucie bezpieczeństwa, wszystko o czym marzył – a może i dużo więcej. W przypadku Aleksandra najważniejsza była możliwość rozwoju dziewiątki dzieci, dla których jest zastępczym ojcem.
To jest rodzinny dom dziecka?
Tak, przyjęliśmy cały rodzinny dom dziecka. Prowadziło go małżeństwo – Aleksander i jego żona. Dodatkowy dramatyzm sytuacji polega na tym, że decyzję o wyjeździe trzeba było podjąć natychmiast. Mama zastępcza nie mogła z nimi jechać. Została ze swoją chorą matką.
Wkrótce potem Chersoń został zdobyty przez Rosjan. Aleksander opowiadał mi, że mieszkańcy Chersonia wyszli na plac z ukraińskimi flagami, odważnie protestując przeciwko rosyjskiej okupacji. Ci zaś, w odpowiedzi, strzelali w powietrze. Ukraińcy nie poddali się pokornie nowej władzy, uważają Rosjan za okupantów.
Uchodźcy chcą u was zostać? Nie mieli planów, bo nie było czasu, ale te mogą się pojawić.
Powiedziałem im: To jest wasz nowy dom. Nigdy was stąd nie wyrzucimy, możecie tu mieszkać tyle czasu, ile chcecie. Nawet, jeśli by to miało być całe życie. Bardzo chciałem „uzbroić” dzieci choćby w szczątkowe poczucie bezpieczeństwa.
Dziś jasno komunikują, że chcą zostać u nas, nie mają zamiaru jechać dalej. Ich podstawowe cele to: nauczyć się języka polskiego, zadomowić się, pójść do szkoły. Polska jest dla nich niezwykle interesująca.
Na profilu SIEMACHY na Facebooku widziałam rozmowę z trójką dziewczynek, nagraną w Odporyszowie zaraz po przyjeździe. Mówią, że absolutnie wszystko im się podoba!
Na początku codziennie siadaliśmy w grupie i rozmawialiśmy. W pierwszą niedzielę po przyjeździe powiedziałem im otwarcie: Jeśli wam się coś nie podoba, to po prostu mówcie. Jednak nie byłem w stanie wydobyć z nich ani jednego słowa skargi czy krytyki. Byli pod ogromnym wrażeniem możliwości służących rozwojowi dzieci. Każdy z nich miał gotowe plany: pływanie, jazda konna, piłka nożna, perkusja, gitara…
Wykładam w szkole dla dorosłych, gdzie uczą się między innymi osoby z Ukrainy i Białorusi (uciekły przed dyktaturą). Bardzo podoba im się Kraków. Cenią tu wyższy poziom życia, kulturę, normalność. Reakcja dzieci mnie tu nie dziwi. Poza tym byłam jakieś 10 lat temu na warsztatach w Odporyszowie. U was jest pięknie. Są nawet konie.
Od 8 lat jest tam nowoczesny dom dziecka. Tak go nazywaliśmy, bo został wybudowany od podstaw. Wcześniej nie budowano tego typu obiektów, lecz adaptowano do potrzeb dzieci już istniejące budynki. Te domy, które widziałem, były mało „trafione”.
Nasz dom dziecka zaprojektowaliśmy od podstaw, jest dostosowany do potrzeb podopiecznych. Dziś pewnie zrobiłbym go trochę inaczej… Ale sam fakt, że jest na wsi, wokół niego jest dużo zielonej przestrzeni, jest bezcenny. Dzieci mają bliski kontakt z naturą, ale też ze środowiskiem lokalnym.
Kiedyś jeden z naszych wychowanków podjechał rowerem pod sklep spożywczy. Zostawił go, wpadł do środka, a pani ekspedientka na to: Kacper, uważaj! Jak będziesz tak jeździł, to kiedyś wpadniesz pod auto! To nie może się zdarzyć w mieście, gdzie ludzie czują się anonimowi.
W Odporyszowie zachodzi zjawisko „wychowującej społeczności”, jak w afrykańskim powiedzeniu: „Potrzebna cała wioska, aby wychować jedno dziecko”. Dla dzieci, których rodzina się rozsypała, to jest najlepsza alternatywa.
SIEMACHA stała się sławna za sprawą placówek dziennych dla dzieci i młodzieży. Nadal sporo ludzi w Polsce nie wie, że ośrodki socjoterapii prowadzone przez księdza są wzorem dla najlepszych profesjonalistów. Domy dziecka to wasz nowszy pomysł.
Tak, ale prowadzimy ich już 11. Nie tylko w Krakowie i Odporyszowie, ale i we Wrocławiu. To dziś jeden z ważnych nurtów naszej działalności.
Jak duży był dom w Odporyszowie przed ukraińską wojną?
Na stałe mieszka w nim 14 dzieci. Formalnie jest to placówka krakowska. Ale z ośrodka w Odporyszowie korzysta dużo więcej dzieci. Ponad 100 dzieci z okolicy przychodzi na zajęcia edukacyjne, artystyczne, sportowe – w ramach placówki wsparcia dziennego.
Czyli to również taki ośrodek, jak wasze pierwsze SIEMACHY w Krakowie?
Dokładnie tak. To klasyczna SIEMACHA, z którą zaczynaliśmy w 1993 roku. Inni korzystają głównie z części sportowej obiektu – z krytej pływalni, boiska. Dzieci niepełnosprawne mają zajęcia z hipoterapii, gdyż mamy tutaj stajnię i kilkanaście koni. Na dwutygodniowe turnusy przyjeżdżają dzieci, które straciły bliskich w wypadkach samochodowych. Przygotowaliśmy dla nich specjalny „program” terapeutyczny. Jednym z jego elementów jest kontakt z rówieśnikami.
Przy tak dynamicznym rozwoju za moment zaczniecie prowadzić terapię po PTSD (post-traumatic stress disorder, zespół stresu pourazowego)! Cierpią na niego m.in. żołnierze i ofiary wojny. Zwykle odpowiadacie na konkretne potrzeby – a tu jest luka.
Skoro już o tym mówisz: od 4 lat przyjeżdżają do nas żołnierze ukraińscy, którzy zbierają zwłoki kolegów zabitych na froncie. Wojna trwa przecież od 2014 r. Dotychczas toczyła się na niewielkiej części terytorium Ukrainy, teraz rozlała się na cały kraj. Projekt realizujemy we współpracy z Ambasadą Ukrainy w Polsce. Ostatnia grupa była we wrześniu. Wielu z nas utrzymuje teraz z nimi kontakt, są żołnierzami frontowymi.
To nie są dzieci. Dlaczego przyjeżdżali właśnie do was?
Do tego projektu wybrał to miejsce ambasador Ukrainy Andrij Deszczycia. Uznał, że żołnierze z taką traumą potrzebują przede wszystkim bliskich relacji z ludźmi. Mogliby przecież pojechać do luksusowego hotelu spa, gdzie pewnie byłoby im wygodniej. Jednak tym razem zupełnie nie o to chodzi.
U nas nawiązują przyjacielskie relacje z dziećmi, czują się ugoszczeni. Z pewnością tego oczekują od Polaków także uchodźcy z Ukrainy. Dzisiaj koncentrujemy się na zapewnieniu im dachu nad głową. Jednak gdy kiedyś skończy się wojna, ludzi z traumą będą miliony.