Anna Malec: Na dwa lata odeszłaś z Kościoła. Dlaczego?
Dorota: To nie wydarzyło się jednego dnia, nie podjęłam jednej decyzji, która coś zmieniła. Po prostu pewnego dnia poczułam, że to, co widzę i to, co czuję, jest bardzo dalekie od tego, czego chcę teraz w życiu.
Czułam rozczarowanie – to najbardziej. Rozczarowanie ludźmi, którzy uważali się za katolików, a którzy byli pełni hipokryzji, rozczarowanie całą tą trudną sytuacją w Kościele. To z jednej strony. Ale przeważyło to, że czułam rozczarowanie swoim własnym życiem. Miałam wtedy 32 lata, kilka zakończonych związków, wszystkie z chłopakami z Kościoła, i ogromny zawód, że dzisiaj jestem w miejscu, w którym wcale nie chcę być. Czułam, że ktoś mnie gdzieś po drodze oszukał. Że uwierzyłam w jakieś obietnice związane z określonymi modlitwami, w sens ponoszenia jakichś trudów, w zasady, które nie wiedziałam, po co są.
Odeszłaś formalnie?
Nie. Po prostu przestałam chodzić do kościoła. To zewnętrznie. Ale ważniejsze jest to, że odeszłam wewnętrznie, sercem. Po prostu to, co mówi Kościół, przestało się dla mnie liczyć. W wielu kwestiach, zwłaszcza dotyczących moralności, przestałam się odnajdywać. Po prostu przestałam wierzyć, że to, co słyszę, jest prawdziwe.
A wcześniej? Byłaś zaangażowaną katoliczką?
Zawsze byłam wierząca, choć z różnym natężeniem. Ale do tamtej pory nigdy nie podważałam tego, co mówi Kościół. Miałam też w większości wierzących znajomych. Na studiach byłam w duszpasterstwie akademickim, potem postakademickim u ojców dominikanów. Wyjeżdżałam z nimi na wakacje, spędzaliśmy razem sylwestra. To było w tamtym okresie moje środowisko.
Taka zmiana po wielu latach budowania swojego życia w Kościele to trochę jak wyjazd do innego, obcego kraju…
Z jednej strony tak. Ale ja bardzo chciałam poznać ten inny kraj. Dzisiaj myślę, że byłam trochę jak pies na smyczy, z której się w końcu zerwałam. Żyłam według zasad, których sama nie wybrałam, tylko które przyjęłam, bez myślenia. Tu był chyba główny problem.
Na to wszystko nałożyło się moje rozgoryczenie, rozczarowanie. Chciałam spróbować żyć tak, jak inni… Bez ograniczeń.
I w końcu żyłaś tak, jak chciałaś?
Żyłam tak, jak myślałam, że chciałam. Nie byłam np. wychowana do zdrowej seksualności, dlatego cała kościelna etyka w tej kwestii była dla mnie ciasnym pancerzem, w którym nie wiedziałam jak chodzić. Chodziłam, bo tak było trzeba, a każdy „grzech” wiązał się z ogromnymi wyrzutami sumienia i wstydem.
Z drugiej strony, katolicy czy księża też wcale nie zawsze potrafią zdrowo i dobrze wyjaśnić, o co w tym wszystkim chodzi. Wzbudzanie wyrzutów sumienia nie kształtuje zdrowej seksualności, raczej patologie, które też widziałam. Dlatego uznałam to nauczanie za chore i chciałam inaczej.
Jak wyglądało twoje życie przez te dwa lata?
Całkiem normalnie, różniło się dwiema rzeczami – tym, że nie chodziłam do kościoła, i tym, że nałogowo umawiałam się na randki z chłopakami, których poznawałam przez internet. Takie znajomości są często jasno sprofilowane.
Oczywiście związki, które zaczynają się w łóżku, też potrafią trwać całe lata, przerodzić się w małżeństwo. Znam niejeden taki przypadek. Jeśli dwoje ludzi ma takie zasady i oboje się na to godzą – mi nic do tego. Ja mogę mówić o moim doświadczeniu. A ono jest takie, że szybki seks, przyjemność, zaspokojenie to główne rzeczy, o które chodzi. Krótkie znajomości, trzy, cztery miesiące, potem kolejne i kolejne… Jak puszczają te pierwsze silne emocje, to szukasz następnych. Seks przestaje być czymś wyjątkowym.
W ogóle chciałam próbować rzeczy, na które sama sobie nie pozwalałam, bo były złe, nieprzyzwoite, niewłaściwe czy egocentryczne… Np. zawsze chciałam skoczyć ze spadochronem, ale kiedyś usłyszałam od księdza, że szukanie takiej adrenaliny to jest próżność. Skoczyłam, jak przestałam się przejmować tym, co mówią księża. Tego nie żałuję.
To dlaczego wróciłaś?
Był w zasadzie tylko jeden powód. Miałam w resztkach pamięci pokój, który znałam tylko z modlitwy i ze spokoju sumienia. Takie spokojne szczęście, które wiązało się z pewnością, że Bóg jest i że jest przy mnie. To są najcenniejsze doświadczenia, jakie miałam do tej pory w życiu. To straciłam. I to chciałam odzyskać, bo czułam po prostu pustkę. Odczuwałam dużo przyjemności, ale nie czułam szczęścia.
Po tym wszystkim zmiana, powrót do Kościoła, nie wiąże się z żadnymi emocjami… Nic mnie nie poruszyło, nie miałam żadnego duchowego przeżycia, nikt mnie zaprosił na jakąś mszę. Musiałam podjąć suchą decyzję. Spróbowałam żyć bez Boga i wiem, że w tym świecie bez Niego jest dużo rzeczy, za którymi potrafię pójść, które są fajne. Ale w tym życiu, w którym decyduję się na jakieś limity i zasady, odnajduję więcej sensu.
Ale powrót po takich doświadczeniach jest naprawdę trudny. Bo grzech smakuje. To nieprawda, że kiedy zaczniesz żyć tak, jak do tej pory nie żyłeś, to wyrzuty sumienia sprawią, że od razu na kolanach wrócisz! Tak nie jest. Grzech bywa bardzo przyjemny. Robiłam rzeczy, które w chwili, kiedy się dzieją, nasycają. Są szalone, czujesz euforię, silne emocje. Więc chcesz je ciągle powtarzać.
Wszystko było dobrze, dopóki nie zaczynałam myśleć o przyszłości. Bo takie życie przestawało mieć dla mnie sens, kiedy dostrzegałam, że do niczego nie prowadzi. Że jestem coraz dalej od tego, czego naprawdę pragnę. A naprawdę pragnę mieć rodzinę, nie chwilowe znajomości.
A potem poznajesz chłopaka, wierzącego, i okazuje się, że niełatwo budować relację na innych zasadach.
To jest chyba największy koszt, jaki ponoszę. Znajomości, w których pójście ze sobą do łóżka po kilku randkach jest naturalne, są zupełnie inne. Inaczej się zaczynają, inaczej się rozwijają, jest flirt, podteksty, inna rozmowa…
Poznałam chłopaka, w którym pewnie jeszcze kilka lat temu bym się zakochała. To było w momencie, kiedy zdecydowałam, że chcę odbudować relację z Bogiem. I wtedy bolesne zderzenie z rzeczywistością – chłopak, który chce mnie po prostu poznawać, nie wysyła mi rozbudzających wyobraźnię wiadomości, jak idziemy pierwszy raz do kina, to nie próbuje od razu trzymać mnie za rękę… Taki chłopak przestał być dla mnie interesujący…
Naprawdę dużo czasu zajęło mi zdecydowanie się na relację bez, mówiąc wprost, seksu. Spotykamy się prawie rok. To była dobra decyzja. Na nowo odkrywam zupełnie inny wymiar poznawania się. Spokojny, uczciwy, prosty i przede wszystkim prawdziwy.
Ten czas poza Kościołem coś ci dał?
Stałam się odważniejsza i śmielsza. Zaczęłam się zastanawiać, czego chcę i uwierzyłam, że to, czego chcę, też może być dobre. To też efekt pracy z psychologiem, ale zrzucenie z siebie tego, co uważałam za kościelny pancerz, było dla mnie – nie boję się tego powiedzieć – konieczne, żebym zaczęła powoli poznawać zdrową wiarę, na którą już sama się decyduję.
Ty – katoliczka dzisiaj, i ty – katoliczka sprzed paru lat – czym się różnicie?
Powodem, dla którego jestem w Kościele. Jestem tylko dlatego, że Bóg naprawdę jest i że On walczy, nie ze mną, tylko o mnie. Tego jestem pewna. Ja też walczę o to, żeby być naprawdę szczęśliwa. Każdy z nas ma do tego prawo, niezależnie od tego, w co wierzy i ile błędów w życiu popełnił.