Anna Malec: Jak się pani dzisiaj czuje?
Anna Koniarska: Zaczęłam brać lek, na który zbieram pieniądze, także czuję się lepiej. Biorę go od grudnia. Niedługo będę miała tomograf, który pokaże jak ten lek działa, natomiast markery nowotworowe mam dobre. Więc myślę, że jest dobrze.
Pół roku temu wszystko już wydawało się wychodzić na prostą. Po 6 cyklach chemioterapii była pani wolna od raka. Po czym okazało się, że ma pani wznowę. Na nowo rozpoczęła się trudna walka o zdrowie...
W 2019 roku byłam na USG, wtedy usłyszałam po raz pierwszy diagnozę: guz na jajniku. Potem była operacja, chemia. Po chemioterapii udało mi się załapać do programu klinicznego na leczenie podtrzymujące. Później, w czerwcu 2021 r., wznowa i znowu chemioterapia... Ale już bez możliwości kontynuowania leczenia na NFZ.
Dlaczego?
Refundacja na tamten moment, czyli na październik 2021, była tylko na taki lek, jaki ja teraz biorę, ale dla osób, które mają określoną mutację genową. A ja tej mutacji nie mam. Od stycznia tego roku jest inny lek refundowany o podobnym działaniu, także dla osób, które nie mają mutacji, ale tylko w pierwszej linii leczenia. Więc jak ktoś już choruje, jak ma wznowę, to już nie.
"Rak" to słowo, którego nikt nie chce usłyszeć... Jak pani reagowała na diagnozę?
Na pewno to był szok. W mojej rodzinie nikt nie chorował na raka, więc mi na myśl nawet takie słowo nie przychodziło. Mam koleżankę, której mama zmarła na raka, a tata choruje, i zawsze to jej mówiliśmy, że musi zrobić badania, markery. Ale nigdy nie myślałam, że to ja zachoruję.
Pierwsza reakcja? Jak to rak? I co teraz? Był płacz, były pytania: "Dlaczego ja?". Bo moja wyobraźnia o raku brała się z filmów. Rak dla mnie równał się wyniszczenie organizmu, chemioterapia, całe dnie w toalecie, i ostatecznie śmierć.
A potem przyszła jakaś niespotykana pogoda ducha i nadzieja. Skąd?
Z wiary, z Boga. No bo skąd? Zbliżały się święta Wielkiej Nocy w 2019 roku. Miałam się zgłosić do szpitala w Niedzielę Miłosierdzia. USG było przed świętami, później czekanie na termin w szpitalu.
To był czas, kiedy praktycznie cały czas wymiotowałam. Guz naciskał na żołądek i powodował właśnie takie objawy. Czasami cały dzień siedziałam w łazience, właściwie bez przerwy. Nie jadłam... W mojej parafii w Wielki Czwartek i Wielką Sobotę są jutrznie. Na jedną z nich dałam radę pójść. I jak już byłam w kościele, ksiądz poprosił, żebym przeczytała czytanie z brewiarza.
Jest tam Starożytna homilia na Świętą i Wielką Sobotę. Są tam słowa o tym, że komnata i uczta są już przygotowane. To zaproszenie na gody Baranka. A ja się bardzo bałam śmierci, płakałam głównie dlatego, że nie chciałam umierać. Czułam, że to nie ten czas, że jestem przecież w pełni życia. Czytanie na tej jutrzni bardzo do mnie wtedy dotarło. Wiem przecież, że śmierć to nie jest koniec. Że to gody Baranka, a więc zaproszenie na wesele, a nie na cierpienie. Od tego momentu przestałam się bać. To było ogromne dotknięcie łaski.
A jak już zaczęłam chemię, to oswoiłam ten temat i zobaczyłam, że da się w tej chemioterapii żyć. To nie jest wyrok. Rak nie sprawia, że umrzesz tu i teraz. Na początku zastanawiałam się, czy ja dożyję następnej Wielkanocy... Ale przecież nikt nie wie, czy dożyje. Do dzisiaj mam przekonanie, że Bóg pozwala mi walczyć. Że dzieją się wielkie rzeczy. Np. zbiórka pieniędzy na leczenie – ta kwota przy moich zarobkach nauczyciela jest absurdalnie wysoka. W życiu nie myślałam, że to się może udać. A ludzie tyle już zebrali, chcą mi pomagać, działa grupa licytacyjna. To się po prostu dzieje.
Odkryła pani inne oblicze ludzi?
Bardzo. Na pewno ta choroba spowodowała we mnie inne patrzenie. Zawsze byłam z definicji tą, która sobie radzi, która się troszczy o wszystko, fruwa, skacze, jest niezależna i troszczy się o innych, czasami aż do przesady. A ta moja słabość dodała mi empatii. Spokorniałam. Zobaczyłam, że czasami na prawdę ktoś nie ma na coś siły, że ktoś może podejmować inne decyzje i to nie oznacza, że one są złe.
Doświadczyłam też bardzo dużo dobra od ludzi. Dostałam od uczniów informację zwrotną, której w innej sytuacji pewnie bym nie dostała, bo uczniowie nam nie kadzą, nie mówią: "Ale pani jest cudowna". A ja teraz to słyszę.
A jak pani zareagowała, kiedy uczniowie ogolili głowy na znak solidarności z panią?
To było niesamowite. W Szczecinie, gdzie mieszkam, odbyła się akcja charytatywna Planet Head Day. Organizatorzy zapytali, czy mogłabym zapytać swoich uczniów o dołączenie do tej akcji. Chodziło właśnie o ogolenie głowy i namalowanie na niej planety. Umieściłam tę informację na e-dzienniku. W jednej klasie miałam odzew po kilku minutach i to od dziewczynki. Patrzę i nie wierzę. A ona powiedziała, że i tak ma krótko ścięte włosy i może to zrobić. Później dołączył jej kolega, który w tamtym momencie miał dłuższe włosy niż ona. I ta nagła świadomość, że jestem dla nich na tyle ważna, że chcą to zrobić...
W innej klasie jest dziewczynka, która, odkąd ją znam, miała zawsze bardzo długie włosy. Któregoś dnia przyszła z krótszymi. A jest raczej nieśmiała. Zapytałam: Ścięłaś włosy i oddałaś na perukę?. A ona mówi: Nie, ścięłam włosy, sprzedam je i pieniądze wpłacę na pani zbiórkę. Ona, która tymi włosami często się zasłaniała, bo pomagały jej w tej nieśmiałości, ścięła je z takiego powodu... To są niesamowite rzeczy. Coś, czego na pewno bym nie doświadczyła, gdyby nie choroba. I to jest błogosławieństwo.
Pani nadal pracuje, mimo leczenia. Dlaczego nie zdecydowała się pani na zostanie w domu i spokojne dochodzenie do zdrowia?
Po pierwsze, ja po prostu kocham swoją pracę i ja nią żyję. To główny argument. Dla mnie ta praca nie jest przykrym obowiązkiem, kocham kontakt z młodzieżą, która jest dla mnie takim źródłem życia. Drugi powód jest bardzo prozaiczny. Wiedziałam, że pani dyrektor nie znajdzie zastępstwa, a mam też maturzystów.
Nie ma pani zupełnie czasu na to, żeby skupić się na sobie.
Ale po co skupiać się na sobie? Czy to do czegoś prowadzi? A Pan Jezus skupiał się na sobie? Skupienie się na sobie prowadzi donikąd. Ja zawsze żyłam wychodząc do ludzi.
A teraz... Jestem chora, nie mam odporności, jeszcze nogę do tego złamałam. I jeszcze jest pandemia. Nie mogłam nic robić dla innych. Musiałam zrozumieć, że teraz moja pomoc innym polega na tym, że pozwalam im pomagać sobie. Jestem nie po tej stronie, po której chciałabym być, a i tak dzieje się dobro. Gdyby nie było potrzebujących, to nie byłoby komu świadczyć dobra. Bóg pozwolił mi stanąć z drugiej strony, zobaczyć, że ja też mogę przyjmować pomoc.
W takich okolicznościach zmienia się jakoś relacja z Panem Bogiem?
Moja relacja z Nim jest w ogóle burzliwa. Ale wiem, że Bóg jest tym, który mnie rozumie, który jest przy mnie. Bóg jest najbliżej. Kiedyś koleżanka mnie zapytała, jak mogę wierzyć w takiego Boga, który mi to zrobił. A w mojej perspektywie nie jest tak, że chorobę dał mi Bóg. Pismo Święte jasno się ten temat wypowiada. Ani śmierć ani choroba nie pochodzą od Boga. I ja nie widzę Boga, który zrzucił na mnie taką bombę. Widzę Boga, który jest w tym przy mnie. Płacze ze mną, jak przeżywam frustrację. I tak jestem w Jego ręku, cokolwiek by się działo. Wiem, że silna jestem tylko tym, co dostaję od Niego. Gdyby Bóg zdjął ze mnie swoją łaskę, to bym nie dała rady.
Myśli pani o przyszłości?
Był taki czas, że nie myślałam, żyłam tu i teraz. Nawet przedstawiając się nowej klasie przestałam mówić, że będziemy się uczyć razem np. do matury. Bo to przestało być takie oczywiste... Kiedyś planowałyśmy z moją siostrą, że na emeryturę wyprowadzimy się nad morze. Potem zaczęłam myśleć, że ja przecież tej emerytury mogę nie dożyć. A teraz myślę, że nawet jak nie dożyję, to co mi szkodzi planować i się na to cieszyć.
A dzisiaj z czego się pani najbardziej cieszy?
Z tego, że mam ferie, jak każdy nauczyciel. Że udało mi się wyjechać na kilka dni z przyjaciółką, przejść ładnych parę kilometrów na własnych nogach. Z tego, że miałam na to siłę. Z przyjaźni. Że rano było piękne słońce, a potem padał cudowny śnieg. Cieszę się, kiedy mogę być na Eucharystii. Bardzo to wszystko doceniam.