Urodzaj na przepowiednie
Przełom roku za pasem, więc na portalach, jak zawsze o tej porze, wysyp tekstów referujących prognozy i przewidywania dotyczące naszej przyszłości. Wśród nich wcale niemało artykułów traktujących nie tylko o wyliczeniach i spodziewaniach ekspertów wszelkich możliwych dziedzin. Jeszcze większą popularnością cieszą się bowiem przepowiednie i "proroctwa" jasnowidzów i wizjonerów przeróżniej proweniencji. Natrafiamy więc na interpretacje mniej lub bardziej oczywistych omenów i znaków na niebie i ziemi, na podstawie których owi przepowiadacze przyszłości wieszczą nam, czego należy spodziewać się w nowym roku. Cicer cum caule (łac. "groch z kapustą"), pomieszanie z poplątaniem. Jackowski i Nostradamus, ojciec Klimuszko i Wangelija Pandewa Dimitrowa, zwana Babą Wangą, tudzież zastęp pomniejszych dyżurnych (lub początkujących) „proroków”. Do tego kalendarz Majów albo kogoś innego i krew św. Januarego.
Wszystko utrzymane zazwyczaj w atmosferze niepokoju i trwogi, jeśli nie wręcz w nastrojach „apokaliptycznych”. Klęski i wojny, zarazy i kryzysy, katastrofy i konflikty – jedne straszniejsze i globalniejsze od drugich. Przyszłość nasza jawi się w tych tekstach najczęściej w barwach ponurych i w dramatycznych tonach.
Ciekawość, pierwszy stopień…
Może i nie byłoby nawet o czym specjalnie mówić, gdyby nie fakt, że w szczycącym się swoją racjonalnością społeczeństwie trzeciej już dekady XXI wieku przepowiednie powyższe wydają się cieszyć zaskakującą popularnością. Świadczą o tym liczby kliknięć, jakie zbierają referujące je teksty. Skąd takie zainteresowanie i „klikalność”? I jak się one mają do wiary?
Zaryzykowałbym stwierdzenie, że jedną z przyczyn popularności owych przepowiedni jest nuda i ciekawość. Koniec roku, okres poświąteczny, schyłkowa faza procesów trawiennych karpia i kutii sprawiają, że szukamy łatwej rozrywki. Niekoniecznie mamy ochotę zajmować się poważnymi sprawami (na to będzie zaraz znowu cały rok). „Umilamy” więc sobie czas „głupotami” i „ciekawostkami”. Przecież znakomita większość z nas gotowa jest uparcie twierdzić, że wcale w te wszystkie wizje i proroctwa nie wierzy. „Klika” ot tak, dla zabicia nudy, z niewinnej ciekawości.
Niepokój stary jak człowiek
Drugim powodem jest chyba jednak niepokój, jaki w naturalny niemal sposób generują w nas momenty przełomowe. Kończy się (symbolicznie, ale jednak) stare, a nadchodzi nowe. Stare nie było fantastyczne, ale nowe jest nieznane. A my, uzbrojeni w zdobycze techniki, karty kredytowe i certyfikaty zdrowotne, nadal przeżywamy zwykły ludzki lęk o przyszłość. A na lęk (zwłaszcza niezbyt świadomy lub taki, do którego niespieszno nam się przyznać choćby przed samymi sobą) każde „lekarstwo” jest dobre. Niby nie wierzymy i wiemy, że wszystkie te przepowiednie skonstruowane są na zasadzie ludowej prognozy pogody, wieszczącej: „na świętego Hieronima jest dysc albo go ni ma”. A z drugiej strony ochota, by „zajrzeć Panu Bogu w karty” ze zrozumiałych względów ma się w nas dobrze.
Zagubienie informacyjne
Do tego dochodzi nasze zagubienie informacyjne. Nasza trzydziestoletnia już przyjaźń z internetem zrobiła swoje. Stworzyliśmy (i nadal tworzymy) ogromną bibliotekę, do której każdy może dołożyć kolejny tom. Ale też każdy może z niej "wyciągnąć" to, na co tylko mu przyjdzie ochota. Niestety w większości nie umiemy się po niej poruszać. Tabliczki z nazwami działów są niemal nieczytelne, a większość gości (czy raczej: mieszkańców biblioteki) nie odróżnia zbioru starożytnych bajek od średniowiecznego traktatu czy nowożytnej encyklopedii. Kolejnych pokoleń użytkowników nikt nie nauczył krytycznego myślenia i segregowania źródeł na wiarygodne i niewiarygodne. Skutkuje to często przekonaniem, że „skoro napisane, to coś w tym musi być”.
Nasze kłopoty i tamci
Każde z nas ma swoją porcję życiowych kłopotów i związanych z nimi frustracji. Tylko na Instagramie i Facebooku staramy się jeszcze czasem udawać, że u nas zawsze wszystko w najlepszym porządku, tip-top, na medal i oczywiście z szerokim uśmiechem. Tymczasem przeżywamy najróżniejsze trudności.
Także tym przykrym doświadczeniom przepowiednie i proroctwa (możliwie ponure), tudzież najróżniejszego autoramentu „wiedza dla wtajemniczonych” wychodzą naprzeciw. Nie tylko dlatego, że stanowią odskocznię na zasadzie: co tam mój cieknący kran, kiedy nadchodzi zabójczy wirus, uwolniony z topniejącego lodowca. Ale także dlatego, że oferują dyskretnie „usprawiedliwienie” i swoiste „zwolnienie” z troski o własne postępki i jakość życia. Cóż znaczą moje porażki i błędy, skoro świat i tak nieubłaganie zmierza ku zagładzie, a oni (dowolni „tamci”, najlepiej dość nieuchwytni – tacy przebiegli przecież) knują na potęgę przeciw ludziom dobrej woli mojego pokroju. Po cóż miałbym się przejmować pracą nad sobą i poprawą tego, co w zeszłych "sezonach" mi nie szło? Przecież nadchodzą kosmici i światowy spisek cyklistów pod wodzą Starca z Nizin!
Jak to wygląda z perspektywy wiary?
Mogłoby się wydawać, że sam Zbawiciel również wpisywał się w nurt mrożących krew w żyłach przepowiedni dotyczących przyszłości. Wszak trzech z czterech ewangelistów referuje Jego mowę „apokaliptyczną”, dotyczącą przyszłości Miasta Świętego i reszty świata (por. Mt 24, Mk 13, Łk 21). Tyle że Chrystus podkreśla, że Jego uczniowie nie mają się skupiać na tym, co dokładnie i kiedy się wydarzy. Wydaje się wręcz sugerować, że owe trudne i mało przyjemne wydarzenia będą mieć miejsce w każdym pokoleniu. Zaprasza nas raczej do „podniesienia głów” i zobaczenia, że my czekamy na coś zupełnie innego. Nie na powodzie, trzęsienia ziemi, zarazy i wojny, które oczywiście zdarzają się i mogą się nadal zdarzać. Przedmiotem naszego oczekiwania jest Jego przyjście, które będzie tym, czym rokrocznie jest dla ziemi i jej mieszkańców nadejście lata:
I powiedział im przypowieść: "Patrzcie na drzewo figowe i na inne drzewa. Gdy widzicie, że wypuszczają pączki, sami poznajecie, że już blisko jest lato. Tak i wy, gdy ujrzycie, że to się dzieje, wiedzcie, iż blisko jest królestwo Boże. Zaprawdę, powiadam wam: Nie przeminie to pokolenie, aż się wszystko stanie. Niebo i ziemia przeminą, ale moje słowa nie przeminą" (Łk 21,29-33).
Na to niespokojne (a któż nam obiecywał spokój?) oczekiwanie Pan daje nam swoje Słowo. Ono jest zdolne rozświetlić mroki naszej egzystencji i wytłumaczyć nam z Bożej perspektywy to, co przeżywamy. Daje nam sakramenty, przez które jest przy nas nieustannie obecny we wszystkich naszych doświadczeniach. I daje nam niezliczone okazje do praktykowania miłości. Nimi mamy się zająć w każdych okolicznościach, które nadejdą. O ile oczywiście jesteśmy (i chcemy być) Jego uczniami. Bo jeśli nie, to rzeczywiście może i warto zainteresować się wróżbami i wieszczbami dotyczącymi przyszłego roku. A czy będą to wróżby z fusów, czy z wnętrzności podwórkowego kota, przepowiednie Baby Jagi czy o. Pio, to już niewielka różnica.
Z tymi ostatnimi (świętego z Pietrelciny wymieniam tu jedynie symbolicznie) jest zresztą o tyle większy problem, że wielu wierzących w tak zwanej „dobrej wierze” gotowych jest ich słuchać i uważać je za pewne. Tymczasem często są one jedynie przypisywane danemu świętemu lub wyrwane z kontekstu. Ale kogo to przekona, kiedy mistyczka-stygmatyczka Anita z Katzengrübchen, albo sama Matka Boska objawiająca się rzekomo w Ułan-Bator lub Pipitiano Napoletano twierdzi, że najpóźniej w maju czekają nas radioaktywne ulewy i jawny kult szatana w wykonaniu papieża? Wiadomo, że zawsze lepiej wiedzieć niż nie wiedzieć. I mówicie co chcecie, ale przepowiednie Babki Ziemeszkowej sprawdzały się do tej pory ponoć w aż 76,5%. A niedowiarkowie jeszcze się przekonają… Prawda?