Z dr. Tomaszem Terlikowskim, filozofem, publicystą i autorem książek, m.in. „Wenanty Katarzyniec. Polski Szarbel”, rozmawia Małgorzata Bilska.
Małgorzata Bilska: Pewnego dnia „spotkałeś Wenantego w pociągu” do Krakowa, który miał duże opóźnienie. Jak to się zaczęło?
Tomasz Terlikowski: Jechałem do franciszkanów w Krakowie na konferencję o mediach. Miałem mieć na niej pierwszy wykład. Wybrałem pociąg, który planowo przyjeżdżał godzinę wcześniej, żeby na pewno zdążyć. A ten spóźnił się 7 godzin!
Zamarzła magistrala kolejowa? Ja jechałam w tym czasie 9 godzin z Krakowa do Warszawy (śmiech).
Tak. W końcu udało mi się dojechać, ale na ostatni wykład. Byli na nim tylko klerycy (śmiech). Podeszło do mnie potem dwóch ojców. Jeden zapytał, czy nie wygłosiłbym dla franciszkanów referatu na temat św. Maksymiliana Marii Kolbego. Drugi – czy przyjadę do Kalwarii Pacławskiej na spotkanie z młodzieżą.
Byłem już tak zmęczony, że na obie propozycje się zgodziłem. Ze spotkań powstała biografia Maksymiliana, a także nasza z żoną przyjaźń z Kalwarią. Jeździliśmy tam przez 11 lat. W krużgankach kościoła odkryłem grób młodziutkiego zakonnika. Na fotografii Wenanty wygląda tam jak dwudziestolatek.
Kiedy zmarł miał 32 lata.
Do końca wyglądał bardzo młodzieńczo, nawet gdy umierał na gruźlicę. W Kalwarii czasem przystawałem przy jego grobie i się modliłem. Potem okazało się, że Alicja Tysiąc wytoczyła mi proces sądowy za moje słowa o jej aborcji-zabójstwie i za porównanie – ona twierdziła, że porównałem ją do Adolfa Eichmanna, a ja odnosiłem się do słów jej prawnika i to je właśnie komentowałem, odnosząc się do Adolfa Eichmanna. Groziła mi kara 120 tysięcy złotych. Mój prawnik uważał, że przegram: „Może nie całą żądaną kwotę ale z 50 tysięcy to zabulisz”.
Kiedy miał zapaść wyrok sądu, byłem właśnie w Kalwarii Pacławskiej. Obrońca uznał, że nie muszę być obecny w sądzie. Chodziłem bardzo podenerwowany. Podszedł do mnie jeden z franciszkanów: Czemu jesteś taki zły? Wyjaśniłem sytuację. Powiedział: Idź do Wenantego, on takie sprawy załatwia od ręki. Mówię: Jest pół godziny do wyroku. A ten: poradzi sobie!
Co zrobiłeś?
Poszedłem do jego grobu. W modlitwie obiecałem, że jak mi pomoże, to napiszę jego biografię. Po pewnym czasie zadzwonił prawnik: Orzekli: Masz tylko przeprosić.
Miałeś z czego zapłacić karę?
Nie miałem. Najpierw zacząłem pisać zamówioną biografię Maksymiliana…
Z którym Wenanty się przyjaźnił.
Tak, bardzo. Wysyłałem franciszkańskiemu wydawcy kolejne „fragmenty” książki. Jeden z rozdziałów był o ich przyjaźni, ponieważ Wenanty przyczynił się do powstania gazety „Rycerz Niepokalanej”. Kiedy mojego redaktora franciszkanina spotkałem na Kalwarii – tym razem Zebrzydowskiej, ten stwierdził: Fajna historia z tym Wenantym, może byś napisał jego biografię?
Nie odpuścił ci chłopak obietnicy (śmiech). Napisałam trzy książki o świętych i znam takie „przypadki”. A przy tym historie nawróceń, uzdrowień i cudów – zwykle w sytuacjach granicznych. Wszystko się wali, ktoś umiera, a po modlitwie wstawienniczej – historia zmienia bieg o 180 stopni. Mimo to nigdy nie słyszałam, żeby ktoś „załatwiał” cuda finansowe tak, jak ma czynić to Wenanty. Są nieco dziwne...
Po wydaniu biografii masa ludzi zaczęła mi opowiadać o tym, jak pomógł im rozwiązać problemy finansowe. Niektórzy franciszkanie mówią wręcz o nim żartobliwie „brat bankomat”. Ja natomiast po sprawie z wyrokiem nigdy o pieniądze nie prosiłem. Pomógł mi natomiast w wielu innych, trudnych momentach. Wiem, że wielu ludzi doprowadził do spowiedzi. Był zresztą znakomitym spowiednikiem, miał ogromną intuicję.
Pamiętam, jak na Kalwarii Pacławskiej podbiegła do mnie jakaś pani: Panie Tomku! Powiem panu swoją historię! Mieszkamy z mężem Wielkiej Brytanii i mieliśmy tu nie przyjeżdżać. Najpierw samochód nam się zepsuł i Wenanty nam pomógł. Przyjechaliśmy nowym, który kupiliśmy dzięki niemu. I jeszcze po 35 latach poszłam do spowiedzi i Komunii świętej. A po 20 latach wzięliśmy z partnerem ślub kościelny.
To już wygląda na prawdziwy cud.
Dużo później opisała mi w mailu, jak do tego doszło. Kiedy miała 8 lat, jej rodzice zostali Świadkami Jehowy. Była po I Komunii Świętej, ale zmieniła wiarę wraz z nimi. Mając dwadzieścia kilka lat uciekła zagranicę. Tam bardzo mocno zaangażowała się w nurty okultystyczne. Była całkowicie poza strukturami kościelnymi. Codziennie jednak biegała, słuchając przy tym nagrań z YouTube’a.
Kiedyś coś jej przeskoczyło w odtwarzaczu i włączyła się rozmowa na temat Wenantego. Wkurzona stanęła, przerzuciła na coś innego. Biegła dalej – a tu znowu wskoczył Wenanty. Gdy się włączył trzeci raz, stwierdziła, że biegnie dalej. I tak wysłuchała rozmowy do końca. Ogarnęła ją tęsknota za spowiedzią.
Poszła?
Nie chciała iść do polskiej parafii, bo miała o księżach fatalną opinię. Ale raz weszła do tego polskiego kościoła. Zobaczyła, że w konfesjonale siedzi ksiądz. Wbiła do niego. Wikary – jak się okazało – nie był wcale taki zły, jak mówiono. Wyspowiadała się. Przygotowali się tam potem z partnerem do ślubu. Więc takie historie z Wenantym się zdarzają. Największy kłopot ma z uzdrowieniami.
Na stronie franciszkanów znalazłam świadectwa skutków jego wstawiennictwa. Ktoś pisze: Córka dostała wymówienie, a po modlitwie się dowiedziała, że w jej przypadku nie można jej zwolnić. Odwołała się od decyzji i nadal tam pracuje. Jakaś pani dziękuje, bo nie zna się na autach, a dzięki Wenantemu kupiła tani i dobry samochód. Bóg potrzebuje do tego świętych?
U Wenantego od takich rzeczy się zaczęło. Maksymilian napisał list do braci franciszkanów, że chciałby wydawać pismo. Odpisali mu: To bez sensu, jezuici mogą wydawać pismo, bo to mądrzy ludzie. Redemptoryści mogą. Ale my? Wenanty napisał: Zrób to. Obiecał też, że pomoże, choć pisać artykułów nie będzie, bo po prostu umiera.
Pół roku po jego śmierci Maksymilian zaczął zbierać środki na wydanie pierwszego numeru „Rycerza Niepokalanej”. Szło mu bardzo słabo. Przyjaciel poradził: Zrób z klerykami nowennę do Matki Bożej, za wstawiennictwem ojca Wenantego. Zaczęli się modlić.
Przypadkiem spotkał na ulicy księdza z kapituły krakowskiej, który usłyszawszy o problemie, zabrał go do swojej parafii. Razem z dwoma wikariuszami zrzucili się na pierwszy numer. A była wtedy w Polsce hiperinflacja.
Po utworzeniu państwa polskiego, a przed reformą finansową Władysława Grabskiego?
Tak. Drukarze po wykonaniu pracy oznajmili: Gazeta jest, cena druku wzrosła o 500 marek. Maksymilian tyle nie miał i znów poszedł do Wenantego: Ojcze Wenanty, jeżeli mi pomożesz, to w drugim numerze będzie twoja biografijka. Obrazek wydrukuję!
Sprytne.
Następnego dnia zszedł do kaplicy Matki Bożej. Pod wazonem z kwiatami leżała koperta z napisem „Dla Niepokalanej”. Zajrzał do środka i znalazł 500 marek. Zaniósł je uczciwie do gwardiana. Ten wysłuchał – i kazał zapłacić drukarzom.
Gdy czyta się świadectwa wstawiennictwa św. Wenantego z lat 20. i 30. XX wieku, to są takie drobne rzeczy. Kogoś bolało kolano i przestało. Ktoś poszedł do spowiedzi. Myślę, że to się bierze z jego osobowości.
Był prymusem, był sumienny, przestrzegał reguły. Nie dokonał rzeczy spektakularnych.
Najpierw ukończył seminarium nauczycielskie (dziś powiedzielibyśmy – liceum). Był z bardzo biednej rodziny, dla której to miał być ogromny awans finansowy. Jako nauczyciel mógłby pomagać rodzicom. Kiedy poinformował ojca, że wstępuje do zakonu, ten zrobił gigantyczną awanturę. Cała wieś twierdziła, że to była jedyna głośna awantura w domu Katarzyńców.
Na koniec ojciec krzyknął: Miałeś nam przysyłać pieniądze! Wenanty rzucił na stół wszystkie grosze, jakie miał w kieszeni i powiedział: To wszystko co mam. Jedyne, co mogę wam teraz dać, to modlitwę. Rodzice pogodzili się z jego decyzją, ale jeżeli chodzi o pieniądze, to zawsze był w nich słaby. Został klasycznym, ubogim franciszkaninem. Może dlatego widzi nasze codziennie, finansowe problemy?