Miałem zaledwie 8 lat i moi rodzice myśleli, że skoro jestem tak małym dzieckiem, nie zdaję sobie sprawy z całej tej sytuacji, nie niepokoję się, nie smucę. Jakżeż bardzo się mylili!
To prawda, że nie byłem świadkiem kłótni, choć pewnie takie miały miejsce. Ale już wcześniej, zanim rodzice się rozstali (i wydaje mi się, że tego też nie podejrzewali), zauważałem brak radości i czułości między nimi. To tak, jakby oddychali jakimś dziwnym, rozrzedzonym powietrzem.
W takiej sytuacji, zagubiony, odczuwałem pewną winę, wyobrażoną w dziecięcej logice, która kazała mi myśleć mniej więcej tak: „Skoro z nimi coś jest nie tak, to i ze mną”; „Z nimi jest wszystko dobrze, to ze mną jest coś nie tak”; „Nie powinienem się urodzić albo oni nie chcieli, żebym się urodził”…
Udawałem, że nie słucham, pochłonięty zabawą, ale słyszałem, jak umawiali się co do samochodów, domu, mebli, kont. Byli spięci, co bardzo mnie dotykało.
Również ja stałem się przedmiotem kolejnego podziału rzeczy i obowiązków, który uczynił mnie „szczęściarzem” – zostały mi zagwarantowane: dach nad głową, środki materialne i akademickie wykształcenie.
Tak oto zostałem kimś, komu należy coś zagwarantować. Nie uczucia, lecz właśnie środki, abym „się rozwijał”.
Po rozwodzie rodziców spędzałem z nimi czas oddzielnie. Oboje mieli pieniądze i wychowali mnie na rozpieszczonego i wymagającego chłopaka, kontrolując moje zmienne nastroje materialnymi czułościami – jakby grali ze mną w grę „ja ci dam, ale siebie ci nie dam”. Następnie przekazywali mnie temu drugiemu, tak na zmianę, obdarowując mnie przy tym zimnym pocałunkiem i nieobecnym uśmiechem.
Ja nadal nie rozumiałem…
W nocnych koszmarach prześladował mnie jakiś włochaty potwór, a ja miałem nadzieję, że w jakiś cudowny sposób zniknie. O to prosiłem Trzech Króli [nota od redakcji: w wielu hispanojęzycznych krajach dzieci otrzymują prezenty nie w Boże Narodzenie, lecz 6 stycznia, w Święto Epifanii – Trzech Króli – a wręczającym prezenty nie jest Święty Mikołaj lecz właśnie Trzej Królowie].
Ale ten włochaty potwór nigdy mnie nie opuszczał. Musiałem się do niego przyzwyczaić i zacząć nazywać go po imieniu.
A na imię miał rozwód.
I tak słowo rozwód zaczęło być częścią mojego świata. W miarę jak dorastałem, coraz bardziej byłem zanurzony w smutnej rzeczywistości dramatu dwojga dorosłych. Dramatu, w którym oni zrezygnowali z najważniejszego – jeśli nie dla nich, to z pewnością dla mnie – z naszej rodziny. A skoro byłem jej częścią, gdzie się znajdowałem?
Gdy ktoś mnie pytał o moją rodzinę, czułem ból i salwowałem się kłamstwem. Czułem zazdrość wobec tych, których chroniło solidne małżeństwo rodziców. Wściekałem się, oglądając filmy, które ukazywały rozwód jako coś nieuniknionego, naturalnego, czasami wręcz zabawnego. Zaprzyjaźniłem się z dziećmi, które miały podobną do mojej sytuację rodzinną, jednak relacje te nie przetrwały, gdyż ci koledzy bywali trudni w kontaktach.
Moi rodzice wkroczyli w nowe związki i zawiązali inne rodziny. Ja nadal przechodziłem od jednego do drugiego, więc spotykałem się z macochą, ojczymem i przyrodnim rodzeństwem. Byłem niczym joker.
Dorosłem, ukończyłem studia, zacząłem pracować i na tyle, na ile umiałem, starałem się zachowywać wewnętrzną równowagę.
Chociaż cierpiałem z powodu samotności, na zdjęciach z najważniejszych uroczystości akademickich i towarzyskich, także z mojego ślubu, moi rodzice, paradoksalnie, pojawiają się zawsze razem, uśmiechnięci – wyglądają, jakby tworzyli wraz ze mną jedną rodzinę.
Moja historia to jedna z wielu, w których rozwód nie wydaje się tak złym rozwiązaniem, jednak to nie jest prawda mojego serca.
Nie zamierzam oceniać moich rodziców. Stwierdzam jedynie, że wszystko to, co przeżyłem jest i zawsze będzie wielką niesprawiedliwością wyrządzoną niewinnej osobie.
Zostawiłem za sobą czasy, gdy starałem się, aby moja sytuacja mnie nie obchodziła, gdy mówiłem sobie, że mam wszystko, że, wbrew pozorom, mam zupełnie normalne życie i że to, w pewnym sensie, znaki czasów.
Często słyszałem takie opinie, że rozwód to alternatywa dla kogoś, kto potrzebuje zmiany w swym emocjonalnym życiu, że to zdobycz dojrzałości ludzkiej wolności. Wszystko to przemyślałem.
Jednak argumenty te mnie nie przekonały i postanowiłem przyjrzeć się rozwodowi z perspektywy mojego doświadczenia – to coś, czego nigdy bym nie wybrał jako kontekstu mojego życia i wzrastania.
Tak, człowiek jest wolny i właśnie dlatego ma zdolność użycia własnej wolności, aby z miłości wziąć odpowiedzialność za to, za co powinien.
Jest prawdą, że rozwód przeczy osobowej naturze małżeńskiej miłości, z której rodzą się prawa dziecka do pełnego rozwoju jego osoby. A oto trzy prawa – naturalne i niezbywalne – które dzieci rodziców po rozwodzie tracą:
1Prawo dziecka
Dziecko ma prawo do pewności, że zostało poczęte z miłości, która obdarza go poczuciem przynależności – jego do rodziców i rodziców do niego. Miłość małżonków to miłość ucieleśnionych duchów, a sprawy ducha nie są mierzone przez czas ani nie są zależne od świata. Miłość małżeńska przekracza czas, cierpienie, przeciwności, próby, tworząc mur ochraniający małżeństwo i dzieci. Taka miłość rozlewa się na dzieci jako wartość, która przemienia życie, jako najlepszy uczuciowy posag.
2prawo dziecka
Dziecko dziedziczy prawo do trzech miłości, aby mogło integralnie się rozwijać: miłości ojca, miłości matki i miłości zrodzonej z miłości małżeńskiej, która ich łączy – tej miłości, która jest owocem nowego sposobu bycia jednością dwojga ludzi i która łączy to, co najlepsze w ludzkiej naturze. Dlatego też dla dziecka wartość tej ostatniej miłości jest nieskończenie większa od wartości indywidualnych miłości każdego rodzica z osobna – chociaż miłość indywidualna rodzica już jest cudowna! Miłość zrodzona z tej jedności jest szkołą, w której dziecko uczy się otwierać na innych w aktach wolnych, odpowiedzialnych, rozwijających jego człowieczeństwo jako mężczyzny lub kobiety.
3prawo dziecka
Dziecko ma prawo do świadectwa przyjętego przez rodziców zobowiązania. Aby nauczyć się poruszać po ścieżkach roztropności, gdzie odpowiedzialność jest dojrzałością wolności, gdzie zobowiązanie jest dojrzałością odpowiedzialności, gdzie miłość jest dojrzałością zobowiązania – a wszystko to obejmuje cały czas istnienia.
Tych praw mi nie udzielono i nawet bez nich udało mi się iść ścieżką prawdziwej miłości, lecz bez kompasu, bez śladów, po których mógłbym kroczyć, bez ręki, która by mnie prowadziła.
Dzisiaj, dorosły, staram się żyć pełnią życia i proszę Boga Ojca, aby przechadzał się po moim domu i leczył wszystkie cienie, wątpliwości, strachy, które potwór rozwodu rozsiał w największych głębiach mojej podświadomości.
Proszę także Boga, aby bronił, leczył i uwolnił od błędów moje dzieci.