separateurCreated with Sketch.

S. Nulla, uzdrowiona za wstawiennictwem kard. Wyszyńskiego: Chciałam, by przeze mnie inni zobaczyli Boga

Soeur Nulla
whatsappfacebooktwitter-xemailnative
Anna Malec - publikacja 12.09.21, aktualizacja 10.01.2024
whatsappfacebooktwitter-xemailnative
– Noc z 14 na 15 marca miała być decydująca. Wieczorem doktor powiedział towarzyszącej mi siostrze, że najprawdopodobniej tej nocy nie przeżyję...

Anna Malec: 36 lat temu młoda dziewczyna, zainspirowana postulantkami rodzącej się dopiero wspólnoty, postanawia zostawić wszystko i dołączyć do nich. Jak wtedy wyobrażała sobie siostra swoje życie zakonne?

S. Nulla, Wspólnota Sióstr Uczennic Krzyża: Moje wyobrażenia, typowe dla młodzieńczego wieku, były inne niż rzeczywistość, z którą się zetknęłam.

Wspólnota miała wówczas dopiero cztery lata. Siostry, które poznałam, to były młode dziewczyny, pełne życia, energii, radości. Poznałam je na rekolekcjach Pomocników Matki Kościoła, które prowadziły w mojej rodzinnej parafii w Przybiernowie. Z założeń tego ruchu, zainicjowanego przez prymasa Wyszyńskiego, do dzisiaj w realizacji naszego charyzmatu czerpiemy.

Kiedy zobaczyłam te młode dziewczyny, moje serce rosło. Chciałam żyć tak, jak one, dawać Boga tak, jak one. To było moje jedyne pragnienie – by przeze mnie inni zobaczyli Boga. Dużo rozmawiałam wtedy z różnymi osobami i zobaczyłam, że wielu z nich, dzięki siostrom, na nowo odkryło sens w życiu. Wtedy pomyślałam – gdyby ktoś tak przeze mnie zobaczył Boga, odkrył sens w życiu, jakie to byłoby piękne!

Po wyjeździe sióstr z mojej parafii, a były tam tylko na czas wakacji, zobaczyłam, że w moim sercu obudziła się wielka tęsknota za nimi. Zaczęłam się modlić, by Bóg pomógł mi rozpoznać powołanie. Wtedy byłam pewna, że to, czego ja chcę, to jest właśnie to, czego także Bóg chce. Nawet nie przypuszczałam, że może być inaczej. Brałam pod uwagę tylko małżeństwo. Owocem tej modlitwy był duży przewrót. Zaczęłam coraz bardziej pragnąć tego, czym żyły siostry. I tak 36 lat temu, w 1986 roku wstąpiłam do wspólnoty.

A potem niespodziewanie przyszła choroba, jeszcze przed pierwszymi ślubami...

Byłam wtedy na początkowym etapie formacji, w postulacie. Pierwsze symptomy choroby zauważyłam bardzo wcześnie, kiedy przymierzałam po raz pierwszy sukienkę postulancką. Ale zbagatelizowałam to.

Zobaczyłam, że mam jakiś guzek na szyi. Dotknęłam go, nie był bolesny, przesuwał się lekko pod skórą, pomyślałam – może ja go zawsze miałam? I na tym się skończyło. Później jedna z sióstr powiedziała mi, że chyba mam chorą tarczycę. A ja nadal twierdziłam, że skoro dobrze się czuję, to wszystko na pewno jest w porządku. I tak minęły prawie dwa lata. Coraz częściej różne osoby pytały mnie, czy nie jestem chora, bo okazało się, że mam troszkę przekrzywioną głowę. Bardziej dla świętego spokoju niż z jakichkolwiek dolegliwości postanowiłam poddać się diagnostyce, i w krótkim czasie dowiedziałam się, że faktycznie jestem chora.

Przed siostrą całe zakonne życie, a tu diagnoza – chora tarczyca. Jaka była siostry reakcja?

Przyjęłam to bardzo spokojnie. Pomyślałam, że skoro trzeba operować, to będę to leczyć. To były lata, kiedy choremu nie mówiło się o diagnozie nowotworowej. Dowiedziałam się o tym, zaglądając do teczki z dokumentacją, w oczekiwaniu na karetkę. Przeczytałam, że jest to nowotwór i że zajęte są już węzły chłonne.

Odbyła się operacja, sytuacja wydawała się opanowana, zaczęłam leczenie w szpitalu onkologicznym w Szczecinie, później w Instytucie Onkologii w Gliwicach. Wydawało mi się, że wszystko przebiega pomyślnie. Na tyle, że zostałam dopuszczona do drugiego etapu życia zakonnego, czyli do nowicjatu, który rozpoczęłam w sierpniu 1988 roku.

Jednak pod koniec roku zaczęłam się bardzo źle czuć, miałam trudności z oddychaniem, z przyjmowaniem posiłków, ze spaniem, nie mogłam leżeć. Szukałyśmy pomocy. Trafiłam do szpitala – okazało się, że jest to wznowa choroby zagrażająca życiu. Usłyszałam, że maksymalnie przede mną trzy miesiące życia. 

I tu w wasze życie wkracza kardynał Wyszyński.

Tak. Wtedy moje współsiostry wzmogły modlitwę za przyczyną kardynała Wyszyńskiego, dziewięć razy w ciągu dnia, tak, żeby cała nowenna była odprawiana codziennie. To trwało przez sześć, może siedem tygodni. W międzyczasie miałam propozycję operacji, która – jeśli w ogóle bym ją przeżyła – okaleczyłaby mnie już do końca. Nie zgodziłam się.

Mimo że byłam bardzo młoda, i wiekowo i w życiu zakonnym, to byłam pewna, że moje życie nie należy już do mnie, tylko do wspólnoty. Otwarcie rozmawiałam z założycielką naszej Wspólnoty, pytałam, co mam robić. Siostry dawały mi dużo wolności i jednocześnie nie mówiły, że będzie dobrze, choć wszystkie modliły się o cud. Natomiast rozmowa z siostrami i z lekarzami różniła się tym, że lekarze mówili mi o śmierci, a siostry mówiły mi o wieczności. 

Później trafiłam do Instytutu Onkologii w Gliwicach, tam usłyszałam te same perspektywy – moje życie się kończy. Guz miał pięć centymetrów, był widoczny przy otwarciu ust, zajmował zasadniczo cały przełyk. Podano mi drugą dawkę jodu radioaktywnego. Noc z 14 na 15 marca miała być decydująca. Wieczorem doktor powiedział towarzyszącej mi siostrze, że najprawdopodobniej tej nocy nie przeżyję.

Co dziś siostra pamięta z tamtej nocy?

Była dla mnie czymś bardzo trudnym, tragicznym, wydawało mi się, że rzeczywiście umieram. Nastąpiły duszności, być może wzmagał je jeszcze lęk. Dostałam krwotoku, czułam, że się duszę i że każdy oddech może być tym ostatnim. Wszystko się w takim momencie oczyszcza, różne pragnienia także. We mnie właściwie zostało tylko jedno – by umrzeć wśród sióstr. 

Nad ranem wszystko zaczęło mijać. Zaczęłam normalnie oddychać, czułam się lepiej. Kiedy moja współsiostra przyszła do lekarza, by zapytać o mój stan zdrowia, on powiedział, że cud już się stał.

Od tego momentu po sześciu dniach zostałam wypisana do domu, a każda następna wizyta była tylko lepszą wiadomością. My od początku, przez wszystkie te lata, żyjemy w przekonaniu, że jest to cud wymodlony za przyczyną kardynała Wyszyńskiego. Nigdy nie miałyśmy co do tego wątpliwości, bo to był jedyny Orędownik, którego siostry prosiły o pomoc. Bardziej one niż ja, bo ja czasem nie miałam na to siły. 

Czy dzisiaj odczuwa siostra jakieś skutki choroby?

Nie, żadnych. Gdyby ktoś nie wiedział, to myślę, że by się nie domyślił, że kiedykolwiek byłam tak bardzo chora.

Od początku wiedziała siostra, że to, co się dzieje, to jest właśnie ta Boża interwencja, o którą prosiłyście?

Nie miałam takiej pewności, że będzie dobrze już na zawsze. Cieszyłam się każdym momentem, tym, że idzie ku dobremu, ale nie wiedziałam, jaki będzie następny dzień. Takiej pełnej radości jeszcze nie było, bardziej zadziwienie, że to wszystko jest tak niewiarygodne.

Czułam, że kończę już życie, a przecież jednak żyję. Od tamtego momentu bardzo często zadawałam sobie pytanie, dlaczego i dla jakiego momentu Bóg mnie zachował. Troje moich rówieśników z sąsiedniego oddziału, z którymi leżałam w szpitalu, zmarło w roku 1990, kiedy ja składałam pierwsze śluby…

Zna siostra już odpowiedź?

Być może to jest ten moment, z powodu którego rozmawiamy. Ale na pewno nie poprzestanę na tym, że mam odpowiedź, chciałabym, żeby to pytanie cały czas mi towarzyszyło. To mnie inspiruje do życia bardziej, więcej, dzięki temu wiem, że ciągle można coś jeszcze dać, więcej niż dotąd. 

Czy wybór siostry imienia zakonnego – Nulla, jest związany z tą historią?

Nawet bardzo. Imię wybieramy sobie same. Ja wybrałam spośród pięciu propozycji sióstr, bo sama nie za bardzo miałam pomysł. Zwykle bierzemy imiona albo od osób świętych, żeby byli wzorami naszego życia, albo od znaczenia imienia. Sens jest taki, żeby ono pomogło nam przejść powołanie.

Więc kiedy usłyszałam słowo Nulla, co znaczy nic, żadna, zero, to pomyślałam sobie – ale piękne imię! Chciałabym takie, żebym pamiętała, że bez Boga jestem niczym, że tylko w Nim mam wartość.

Podczas zmiany imienia każda z nas wnosi propozycję, w jakiej intencji chciałaby przeżyć swoje powołanie. Ja wtedy pomyślałam, że chciałabym ofiarować wszystko, żebyśmy wypełniły nasz charyzmat. To było nowe dzieło, które dopiero powstawało, chciałam, żebyśmy robiły wszystko to, do czego Bóg nas rzeczywiście powołuje. 

Młoda dziewczyna, która jest dopiero u progu życia zakonnego doświadcza czegoś, co po latach staje się cudem beatyfikacyjnym. Czy czuje się siostra wybrana przez kard. Wyszyńskiego? 

Myślę, że na pytanie, dlaczego akurat ja zostałam uzdrowiona, nie znajdę odpowiedzi. Ale odnajduję w tym wydarzeniu wielki związek z życiem naszej Wspólnoty. Czerpiemy mocno z dziedzictwa kard. Wyszyńskiego. Ja sama wybrałam, że chcę ofiarować swoje życie za wypełnienie naszego charyzmatu. Czuję, że to wydarzenie jest nie tylko dla mnie, ale też dla całej Wspólnoty. Wszystkie z wielką wdzięcznością przyjmujemy ten dar. 

Kardynał wszystko czynił przez Maryję, to Ona była pierwszą Uczennicą Krzyża. My pragniemy ją naśladować, dlatego w naszym życiu zawierzamy wszystko Maryi. To jest nasza tożsamość.

Kolejna rzecz – formacja świeckich apostołów. To było naprawdę coś nowego, odpowiedź na wezwanie Soboru Watykańskiego II, a zwłaszcza posoborowy Dekret o apostolstwie świeckich. Kard. Wyszyński miał odwagę, by w 1969 roku zaproponować to Kościołowi, inicjując Ruch Pomocników Matki Kościoła. Ruch ten był pewnym etapem w kształtowaniu się charyzmatu Wspólnoty Sióstr Uczennic Krzyża. I co najistotniejsze – niesie w sobie przesłanie modlitwy i ofiary za tych, których wieczność jest zagrożona.

Cała sprawa przekazania Kościołowi informacji o tym uzdrowieniu dokonała się w momencie, kiedy my jako Wspólnota pracowałyśmy nad nową redakcją naszych Konstytucji. Kard. Wyszyński mówił: „Przyjdą nowe czasy i wymagać będą nowych świateł, nowych mocy. Bóg je da w swoim czasie”. Dla nas to był właśnie czas odnowy sposobu realizacji naszego charyzmatu. I tutaj na naszej drodze Bóg postawił o. Gabriela Bartoszewskiego, postulatora procesu. Zaczyna się historia z dokumentacją całej tej sprawy.

Pojawienie się o. Bartoszewskiego jest nazywane przez siostry drugim cudem. Dlaczego?

Dokładnie tak. Po 21 latach o. Bartoszewski poprosił mnie o opisanie tego wydarzenia, a także – co było trudne – o zgromadzenie całej dokumentacji. Dzisiaj szpitalne wypisy są obszerniejsze, ale w tamtych latach tak nie było. 

Leżałam w czterech szpitalach. Z Gliwic bez problemu otrzymałam dokumentację, ale w pozostałych trzech szpitalach, ze względu na upływ czasu, dokumentacja się nie zachowała. Taką informację otrzymałam na piśmie. Odpisałam więc o. Bartoszewskiemu, że widocznie Bóg nie chce, żeby mój przypadek ujrzał światło dzienne. 

Często modliłam się, by świat się nie dowiedział o tym cudzie, jeśli taki rozgłos miałby zaszkodzić Wspólnocie czy mojemu życiu duchowemu.

Ojciec jednak okazał się człowiekiem wielkiej wiary. Odpisał mi – siostro, zachowajmy spokój, róbmy swoje, dokumenty się zachowały, jeśli Bóg chce mieć świętego, to w odpowiednim czasie się znajdą. 

Po kilku dniach zatelefonowano do mnie, najpierw z jednego szpitala, potem z drugiego, z informacją, że dokumentacja się odnalazła. Zrobiło mi się gorąco... Przypomniałam sobie słowa ojca i pomyślałam, że pewnie tak właśnie jest, że jeżeli Bóg chce mieć świętego, dokumenty się znajdą. 

Brakowało dokumentacji z ostatniego szpitala. Przypomniałam sobie, że pracuje tam pani doktor, która odbywała staż w momencie mojej choroby. Powiedziałam jej o wszystkim, odpowiedziała, że zrobi wszystko, żeby to odnaleźć. Okazało się, że odnalazł je jeden z jej współpracowników, ale nie w archiwum, ale w stercie śmieci przeznaczonych już do utylizacji.

Dla nas to wydarzenie jest drugim cudem dla pogłębienia naszej wiary.

Można powiedzieć, że to pragnienie, które zainspirowało siostrę do wstąpienia do zakonu – by inni widzieli przez siostry życie Pana Boga – wypełniło się w zupełnie niespodziewany sposób...

Byłam przez siostry od początku tak ukierunkowywana, że ofiara ma sens nawet w chorobie. Kiedy po ludzku niewiele można zrobić, wszystko można przemienić w ofiarę. Mimo choroby czułam się spełniona w powołaniu. 

Pragnęłam żyć, ale była też we mnie zgoda, że jeżeli Bóg chce dzisiaj ode mnie cierpienia, to znaczy, że mam je ofiarować za tych, którzy są najdalej od Niego. Może ktoś, kogo nigdy nie poznam, przez to moje cierpienie odnalazł drogę do Boga i może się spotkamy w wieczności? Tak ufam.

Zajmujecie się m.in. formowaniem osób świeckich, odczytując – jak zachęcał kardynał Wyszyński – znaki czasu. W jaki sposób i co chcecie dzisiaj przekazywać świeckim?

Dzisiaj widzę, że siła naszego charyzmatu tkwi w samym słowie "wspólnota". Jesteśmy zgromadzeniem zakonnym, ale w naszej nazwie chciałyśmy zatrzymać to słowo: wspólnota. Charyzmat ma być odpowiedzią na znaku czasu, a dzisiaj żyjemy w świecie, który jest rozbity na wszystkich płaszczyznach, jest pełen zamętu... Więc jeśli nawet dawałybyśmy tylko to świadectwo – życia wspólnego, wspólnej modlitwy, wspólnego głoszenia, to uważam, że to już jest czymś bardzo cennym.

Co z nauczania kardynała Wyszyńskiego może dzisiaj inspirować świeckich? 

Na pewno odświeżenie samej świadomości chrztu. Bo jesteśmy powołani przez chrzest do świętości. On chciał to wydobyć z osób świeckich, w nich zobaczył potencjał, bogactwo. Nie wszędzie dotrą siostry zakonne czy księża, dzisiaj nasze świadectwo też jest osłabione często przez zgorszenia, dlatego to właśnie ludzie świeccy mogą nieść Boga, być apostołami w swoich środowiskach.

Myśli siostra, że dzięki beatyfikacji, dzięki temu, że cały Kościół pozna siostry historię, zrodzą się nowe powołania do waszej wspólnoty? Liczycie na to?

Jeśli w kimś świadectwo mojego życia, powołania, uzdrowienia, prowadzenia nas jako Wspólnoty Sióstr Uczennic Krzyża zainspiruje, to jesteśmy otwarte, żeby poszerzać nasze domy (śmiech). Ufamy bardzo, że wszytko jest po coś, i nie ukrywam, że pokładamy w tym wydarzeniu nadzieję, bo przecież żniwo wielkie, a robotników wciąż mało. Wstawiennictwo kardynała Wyszyńskiego może to sprawić.

Newsletter

Aleteia codziennie w Twojej skrzynce e-mail.

Top 10
See More
Newsletter

Aleteia codziennie w Twojej skrzynce e-mail.