separateurCreated with Sketch.

W Lisieux zastyga cały lęk mego matczynego serca. Świadectwo z pielgrzymki do św. Teresy i jej rodziców [zdjęcia]

PIELGRZYMKA DO LISIEUX
whatsappfacebooktwitter-xemailnative
whatsappfacebooktwitter-xemailnative
Zamykam oczy i próbuję opowiedzieć rodzicom Teresy moje rodzicielskie rozterki. Ja, nieudolna matka, proszę o pomoc w prowadzeniu ich do pragnienia świętości. Zwierzam się z obaw, których do tej pory nawet nie umiałam nazwać. Wiem, że im mogę powiedzieć…

Urodziłam się w Częstochowie i od czwartego roku życia – po przeprowadzce z cudownego, pełnego radości domu dziadków – mieszkałam w domu, który miał szczęście znaleźć swój adres na terenie parafii pw. św. Teresy od Dzieciątka Jezus. Teresa była pierwszą świętą, o której usłyszałam.

Lisieux, nazwę francuskiej miejscowości, z której pochodziła, odmieniali kolejno wszyscy rekolekcjoniści i odpustowi kaznodzieje, których od dziecka słuchałam. Wymawiali ją różnie, ale Teresę i jej koleje losu znałam jak pacierz i tabliczkę mnożenia, na pamięć. Lisieux odwiedziłam dopiero w tym roku i ośmielam się podzielić bardzo osobistą relacją z tej pielgrzymki.

„Życie miłością to nie znaczy wcale namiot rozpinać na Taboru szczycie, ale wraz z Jezusem, na Kalwarii skale, w krzyżu znajdować skarb cały i życie” – czytałam mozolnie cytat z Dziejów duszy. Dziś myślę, że to zdanie Teresy, wydłubane w marmurze bocznej ściany prezbiterium kościoła, towarzyszyło mi od zawsze.

Rodzice siadali w takim miejscu, że widziałam tylko tę myśl i przez lata czas przeniósł ją z marmuru do mojego serca. Wtedy nie rozumiałam: ani poszczególnych słów osobno, ani całej myśli. Dziś rozumiem każde – przesłanie Teresy jest czytelne.

Życie codzienne i uparte serce wciąż nie chcą się poddać tej przeczuwanej przez świętą prawdzie: że Tabor jest etapem – górą łaski, światła, przemiany, odpoczynku i wytchnienia. Ale cel, rzeczywisty i jedyny, czeka na zupełnie innej górze.

Jak nazywa się moja...?

Oczytana i wyposażona w notatki przyjechałam w tym roku do Lisieux. 13 sierpnia rano wjechałam autem w wąskie uliczki miasta. Przywitały mnie normandzka zabudowa przy głównej ulicy i okazałe jabłko na rondzie – symbol regionu słynącego z sadów i cydru.

W miasteczku bujne klomby pachnących kwiatów i życzliwość zagadywanych mieszkańców. I miejsca związane z Teresą, które przemówiły z taką mocą, jakbym była tu już kiedyś, a nie tyko pielgrzymowała po śladach najdroższej mi świętej.

Główna brama do klasztoru, którą piętnastoletnia Teresa przekroczyła 9 kwietnia 1888 r., jest dziś przebudowana. Od ulicy pielgrzym widzi nowoczesną, przeszkloną ścianę, która dyskretnie oddziela teren świątyni od miejskiego deptaku. Na dziedzińcu mały pomnik Teresy i z jednej strony wejście do muzeum, a z drugiej do kaplicy, gdzie spoczywa święta.

Znam ten widok. Wiem, że za kratą zobaczę ubraną w karmelitański habit młodą dziewczynę, z wiankiem na głowie i bukietem róż w prawej ręce, która sprawia wrażenie, że ucina sobie słodką drzemkę. Widziałam to wnętrze i relikwiarz wiele razy, na setkach zdjęć.

A jednak, gdy staję pod kratą, czuję się tak, jakbym nie tyle pokonała półtora tysiąca kilometrów jako pielgrzym, ale wpadła do niej na herbatę ze słodką magdalenką. Rozkładamy talerzyki, siadamy na krzesłach wyplecionych morską trawą.

– Tereso… Próbuję mówić, ale głos więźnie mi w gardle. Minęło dużo lat… Patrzę na róże ułożone równiutko za kratą. Przypominam sobie tych wszystkich, którzy powtarzali jej obietnicę, że po śmierci „ześle deszcz róż”, że „będzie złodziejem, a w niebie zniknie wiele rzeczy, bo będzie je wykradała potrzebującym”.

Obok mnie przyklęka starszy pan o czarnych jak węgiel policzkach i dłoniach, w których przesuwa koraliki różańca. Jak dobrze – myślę. Teresa, która chciała być misjonarką, która jest patronką misji i czarne, pomarszczone dłonie człowieka, który przyszedł do niej omówić swoje sprawy. Spotykamy się oczami. I wcale mi nie wstyd, że moje są całkiem mokre.

W przestronnym, choć niewielkim muzeum przy klasztorze zatrzymują mnie na dłużej trzy rzeczy. Krzyż, który przeniesiono tu z cmentarza, pierwotnie ustawiony na grobie Teresy, figurka Dzieciątka Jezus w różowej szacie – kopia tej, która stała w klasztornym ogrodzie, a Teresa aż do śmierci składała pod nią bukieciki kwiatów i szeptała czułe słówka, i film, który na bielutkiej ścianie, w lekkim półmroku, wyświetlany jest dla zwiedzających.

Dzięki niemu widzimy miejsca związane ze świętą, do których nie mamy wstępu, bo są za klauzurą. Klasztorne korytarze, refektarz, ogród i celę, w której mieszkała. Kadr, w którym jedna z sióstr wchodzi do pokoju świętej i wsuwa pod poduszkę listy z intencjami wzrusza mnie do głębi.

Przypominam sobie dyskusję, która toczyła się wokół pomysłu wydania listów św. Teresy. Listów, które uwielbiała pisać, a które dziś są skarbem Kościoła. W zbiorze dwadzieścia lat oddziela list małej dziewczynki od listów pełnych całkowitego zaufania, które pisze już jako karmelitanka, do niemal ostatnich chwil przed śmiercią.

Dziś listy do Teresy, które lądują pod jej poduszką są pisane ponad czasem, ale wysyłane pod najpewniejszy z adresów. I z pewnością przychodzi odpowiedź.

Teresę ogłoszono błogosławioną w 1923 r., a świętą w 1925 r. W mieście, w którym żyła, postanowiono wybudować świątynię ku jej czci. I powstała, budowana od 1929 r. do 1954 r., w całości sfinansowana z datków wiernych. Dziś, choć dedykowana Teresie, ukrywa w swych murach nie tylko Najświętszy Sakrament i relikwie najmłodszej doktor Kościoła, ale też, w tzw. katakumbach, relikwiarz z ciałami rodziców świętej.

Zelię i Ludwika czcimy jako świętych od 2015 r. i od tej pory do Lisieux pielgrzymują też ci, którzy chcą poprosić małżonków o pomoc. To niezwykłe, że przyjeżdżając dziś do Lisieux, odwiedzamy rodzinę Martin w niezwykłym składzie – św. Teresę, jej świętych rodziców i Leonię Martin, służebnicę Bożą, której proces beatyfikacyjny już trwa.

Relikwiarz z ciałami świętych małżonków umieszczono w dolnej kaplicy, ale przestrzeń wokół niego jest zorganizowana zupełnie inaczej, niż przyzwyczailiśmy się widzieć w kościołach. Opisana inskrypcjami skrzynia jest dostępna, każdy może podejść i jej dotknąć.

Wokół relikwiarza ustawiono ławki, a cała przestrzeń jest zorganizowana tak, że do złudzenia przypomina pokój z dużym stołem, przy którym zbiera się cała rodzina, aby zjeść posiłek, albo omówić bieżące sprawy i być wysłuchanym przez zawsze czekających rodziców.

Siadam na jednej z ławek, zamykam oczy i próbuję opowiedzieć rodzicom Teresy moje rodzicielskie rozterki. Przedstawiam im sytuację każdego z trójki moich dzieci i ja, nieudolna matka, proszę o pomoc w prowadzeniu ich do pragnienia świętości.

Zamykam oczy, mierzę się z uczuciami, zwierzam się z obaw, których do tej pory nawet nie umiałam nazwać. Wiem, że im mogę powiedzieć. W ciszy katakumb w Lisieux zastyga cały lęk mojego matczynego serca. Tak, to mój Tabor. „Panie, dobrze mi tu”.

Po drugiej stronie relikwiarza ławkę zajmuje francuska rodzina. Rodzice i dwoje nastolatków, od dłuższego czasu siedzą w skupieniu, modlą się w ciszy. W pewnej chwili młody chłopak wstaje i podchodzi do relikwiarza. Staje blisko i jedną ręką próbuje wyjąć coś spod koszulki. Nie udaje mu się i wreszcie odwraca się plecami. Gdy znów staje przodem w ręce trzyma sukienny szkaplerz, który nagle kładzie na relikwiarzu. Pociera nim ostrożnie, czeka i sprawnym już ruchem chowa pod t-shirt. Wygląda najwyżej na piętnastolatka. Skupiony siada obok rodziców, a ja, po raz kolejny tego dnia zdaję sobie sprawę, że moje okulary zaparowały.

Odwiedzam obydwa domy, w których mieszkali święci. Ten w Alençon, gdzie urodziły się wszystkie dzieci, także Teresa, i w Buissonnets, na obrzeżach Lisieux, gdzie trzy miesiące po śmierci Zelii Ludwik przeprowadził się wraz z pięcioma córkami.

Obydwa są zorganizowane w taki sposób, że można zwiedzać i oglądać kilka najważniejszych pomieszczeń noszących ślady ich mieszkańców. Meble, dywany, zegary, naczynia, tkaninowe tapety, rodzinne pamiątki – biżuterię Zelii, wędki Ludwika i jego sprzęt zegarmistrzowski, różańce, obrączki i zdjęcia. Nie brakuje też pamiątek po Teresie – czapeczki niemowlęce, zabawki, a nawet kaftaniki i skarpetki.

Obydwa domy są dowodem na zamożność rodziny. Pomieszczenia są obszerne i wygodne, urządzone z elegancją i modą tamtej epoki. Nie brakuje wygód, ciszy, zadbanych ogrodów, wygodnych foteli i podnóżków.

Historycy podają, że majątek rodziny Martin wynosił 240 tys. franków. Dla  porównania – wzięty fachowiec pracujący w ówczesnym Paryżu zarabiał około tysiąca franków rocznie. Musiałby pracować 240 lat, aby zgromadzić fortunę Zelii i Ludwika.

Siadam na ławce ogrodu w Buissonnets – tuż obok białych figurek Teresy i Ludwika, które umieszczono tam na pamiątkę ich najtrudniejszej rozmowy, gdy Teresa, piętnastoletnia, prosiła ojca o zgodę na wstąpienie do klasztoru. Zamykam oczy i zestawiam dom i ogród, które widzę z innym domem, który znam, ze Starej Wsi, miejsca urodzenia służebnicy Bożej s. Leonii Marii Nastał.

Widzę ubóstwo Galicji, kurną chatę bez komina, klepisko zamiast podłogi i gałganki związane w supełek zamiast francuskiej lalki z rumianymi policzkami. Oczami wyobraźni widzę Marysię Nastałównę, gdy w resztce dziennego światła czyta Dzieje duszy Teresy od Dzieciątka Jezus i nabiera pewności, że głos Jezusa mówi do każdego inaczej, ale na każdym mu zależy.

Z bogactwa, albo z biedy – byle do świętości. Dla Boga nie ma przeszkód. Wyciągam mój egzemplarz Dziejów duszy, który towarzyszy mi od szkoły podstawowej i w szafranowym świetle gasnącego dnia czytam na wyrywki to, co Teresa zdążyła zapisać, zanim odeszła do nieba w wieku zaledwie 24 lat. To, co wydłubano na ścianie kościoła mojego dzieciństwa, też.

Newsletter

Aleteia codziennie w Twojej skrzynce e-mail.

Top 10
See More
Newsletter

Aleteia codziennie w Twojej skrzynce e-mail.