Nie wartościował przy tym uczuć. W jednym akapicie aż dwa razy powtórzył z emfazą, czym dla niego jest świat, w którym nie zajmujemy się przeżywaniem uczuć – określając go mianem „nieludzkiego”.
Nie napisał, że potrzebujemy zrobić miejsce na współczucie, ale zakazać złoszczenia się czy zazdrości. Pewnie wiedział, że wielu ludzi Kościoła uzna jego tezy za zagrażające i nie do przyjęcia. Bo o ile łatwo nazywać nieludzkim świat skupiony na produkowaniu i konsumowaniu, trudno takim mianem określić również duchowości oparte na wysiłku woli i idealizmie myśli, w których „rozum” został kanonizowany, a uczucia otrzymały status „przeszkadzaczy” w życiu albo zbędnego luksusu, by się nimi zajmować.
To, co zrobił dla uczuć ten ksiądz i psychoterapeuta, człowiek o wybitnej wrażliwości i mądrości, wyobrażam sobie jako scenę, w której siada ze wszystkimi uczuciami przy ognisku, zaprasza je do kręgu i parzy dla nich herbatę z jednego listka aromatycznego zioła. Bo wierzył, że życie można smakować, jeśli uważnie i w zgodzie ze sobą przyjmuje się jego najdrobniejsze krople, bez odmawiania sobie radości, ale i nie napychając się wszystkim bez pamięci.
Każdemu z uczuć podaje w kubku napar. Nie obrzuca ich przezwiskami: „pozytywne”, „negatywne”, „trudne”, „łatwe”, „przyjemne”, „nieprzyjemne”. Te, których przeżywania możemy się bać, określa pięknym mianem „niekochanych”. Niekochany jest smutek (a z nim – depresja), zazdrość, złość, lęk. Zresztą – zaplanowana przez niego kolejna sesja w Krakowie poświęcona miała być „uczuciom kochanym”, lecz z powodu jego zaginięcia już się niestety nie odbyła.
Na to, żeby nie czuć, istnieje naprawdę wiele sposobów. Można znieczulać się substancjami psychoaktywnymi, jak narkotyki czy alkohol, ale „psychoaktywny” może się stać też cukier, posolony tłuszcz (chipsy) albo kofeina, którym powierzymy rolę regulatorów emocji. Można zamknąć drogę do poczucia swoich uczuć, zapracowując się całymi dniami, oglądając seriale, ale także idąc w takie drogi obiecywanego „samorozwoju”, w którym czujemy tylko to, co chcemy czuć (jak „toksyczny pozytywizm” z nakazem wiecznego uśmiechu czy NLP – programowanie neurolingwistyczne).
Można odciąć się od uczuć poprzez taką religijność, która cały świat widzi tylko głową, powinnościami, ocenami i moralizowaniem. „Tak miało być” – więc nie wolno czuć smutku, „ufaj Bogu” – i lęk sam wyparuje. Jakby Bóg był lekarzem, który nie bada i nie wspiera, ale wyciąga z szufladki gotowe recepty przypominające do złudzenia młotek, a nie opatrunek.
A tymczasem, gdy siadamy do kręgu z naszymi uczuciami, możemy uczyć się z nimi być. Pozwalać im opowiadać o tym, co jest dla nas ważne. Wsłuchiwać się w ich historię. Niektóre z nich będą mówić na początku szybko i chaotycznie, z innymi potrzeba pobyć dłużej, by poczuły się bezpiecznie i odezwały się w ogóle. I tak uczymy się przyjmować siebie ze swoim smutkiem albo lękiem. A gdy zapytamy złości, o co chce dla nas zadbać, ona nikogo nie zabije ani nie wysadzi świata w powietrze.
Gdy z uczuciami rozmawiamy, ich rysy stają się wyraźniejsze, ich twarze rozluźniają się, a one przestają nas trzymać w zniewalającym uścisku, bo w końcu czują się wysłuchane i przyjęte. Pokochane. My – dojrzewamy, czyli dowiadujemy się, czym w sobie potrzebujemy się zaopiekować. To bycie w kręgu ze swoimi uczuciami sprawia, że sami dla siebie stajemy się ważni i nie musimy się od całego świata domagać, by to potwierdzał. Uczymy się obsługi siebie i wrażliwego bycia z uczuciami innych ludzi.
Jestem tak bardzo wdzięczna, że ks. Grzywocz tyle dla uczuć zrobił.
*Ks. Grzywocz opisał tę rzeźbę w książce „W duchu i przyjaźni”, którą skończył redagować na dzień przed swoim zaginięciem, cztery lata temu.