Przekazując darowiznę, pomagasz Aletei kontynuować jej misję. Dzięki Tobie możemy wspólnie budować przyszłość tego wyjątkowego projektu.
Najbardziej szkoda jej momentów, których w ciągu najbliższego roku nie przeżyje z bliskimi. Nie szuka wrażeń, bo gdyby chciała przygody, wybrałaby podróż do USA. Rozeznała, że Pan Bóg potrzebuje jej na misjach. Nadchodzące 12 miesięcy spędzi więc wśród społeczności albinoskiej w Tanzanii.
32-letnia Kasia Jurdziak z Wrocławia – na co dzień kierownik projektów i trenerka w międzynarodowej korporacji – 2 sierpnia wyleciała na Czarny Ląd jako świecka misjonarka Stowarzyszenia Misji Afrykańskich. Rozmowa odbyła się przed wyjazdem.
Małgorzata Cichoń: Język suahili już podobno umiesz?
Katarzyna Jurdziak: Powiedzmy, że to poziom niezaawansowany...
Spakowana?
Zrobiłam listę rzeczy i zaczynam je pakować do walizki.
Pożegnana?
Z niektórymi tak, z najbliższą rodziną – jeszcze nie.
Ale za tobą oficjalna uroczystość posłania misjonarza.
Tak, 11 lipca w kościele pw. Trójcy Świętej we Wrocławiu, w czasie Eucharystii odbyła się taka uroczystość. Był ks. proboszcz Andrzej Szyc RM, ks. Ireneusz Alczyk – zaprzyjaźniony z rodziną dziekan dekanatu Wrocław-Krzyki oraz prowincjał Stowarzyszenia Misji Afrykańskich ks. Grzegorz Kucharski SMA wraz z kilkoma osobami świeckimi zaangażowanymi w misje, a także parafianie, moja rodzina i bliscy.
W Polsce będzie miał kto za tobą tęsknić...
Mam dość liczną rodzinę, w tym dwóch braci, z których jeden ma pięcioro dzieci, a drugi – troje. Jestem też mamą chrzestną pięciorga chrześniaków. Będą więc za mną tęsknić i ja za nimi też. Gdy czasem ktoś pyta, czego będzie mi najbardziej brakować, mówię, że utraconych momentów z rodziną i przyjaciółmi. To są chwilę, których człowiek już nie „złapie”.
To ofiara, którą składasz, opuszczając ojczyznę na rok?
Chyba największa. Ale nie ma już lęku czy żalu w sercu, tylko gotowość. To kolejny etap, do którego Pan Bóg mnie powołuje i nie chcę przed tym uciekać. Nie kieruje mną raczej chęć poznania nowej kultury, bo gdybym chciała przygody, pojechałabym do Stanów.
Jak długo trwała formacja przygotowująca cię do pracy na Czarnym Lądzie?
Około dwóch lat, co trochę się przedłużyło z powodu pandemii. Przygotowanie do misji to uczestnictwo w różnych rekolekcjach i spotkaniach, m.in. niedzielach misyjnych, ale też rozmowy z misjonarzami świeckimi i duchownymi. To uczenie się, czym są misje, co tam się dzieje, czego można się spodziewać. No i oczywiście modlitwa oraz rozeznawanie, czy to w ogóle jest droga dla mnie.
Zatem jak rozeznałaś, że jesteś powołana do tego zadania, będąc osobą spełnioną, chociażby zawodowo?
Pracuję w korporacji jako kierownik projektów i trener. Lubię to, co robię, na ten czas biorę więc w pracy bezpłatny urlop. Interesuję się szkoleniami, hobbistycznie jestem florystką i szyję, co może przyda się podczas zajęć z dziećmi w Afryce. Generalnie już długo „ciągnęło mnie” na misje, bo od gimnazjum.
Wiadomo, życie różnie się układa, ale przyszedł taki moment, że ta myśl mocniej do mnie wróciła. Mieliśmy z Panem Bogiem wiele rozmów na ten temat, gdyż czułam w sobie lęk i opór, jeśli chodzi o taki wyjazd. Zawsze mówiłam Mu, że jeśli chce, żebym pojechała na misje, to musi mi ten lęk i opór zabrać, bo ja siebie samą do niczego nie zmuszę...
Czego konkretnie dotyczyły twoje obawy?
Porzucenia dotychczasowego życia. Jak to? Mam wszystko zostawić? Mieszkanie, dobrą pracę, samochód, rodzinę (choć nie mam jeszcze męża i własnych dzieci), przyjaciół? Jest mi tak dobrze i wygodnie z moim życiem... No ale Pan Bóg daje siłę, by nie myśleć tylko o swoim egoizmie, tylko iść dalej. Bo jak się ma talenty, to trzeba się nimi dzielić...
Lęk zniknął?
Tak, po jakimś czasie przestałam się bać. Był to proces dokonujący się na modlitwie. Miałam już wewnętrzną zgodę na wyjazd. Zaczęłam szukać organizacji, z którą mogłabym wyjechać. Przeszukałam internet, wykorzystałam dostępne mi kontakty, pukałam do różnych drzwi, ale odbijałam się od nich.
W końcu odbyłam rozmowę z Panem Bogiem, że chyba mi to szukanie nie idzie. Może źle rozeznałam Jego wolę? Jeśli więc chce, bym jechała na misje, musi mi sam znaleźć organizację, która mnie wyśle, bo już nie mam pomysłu...
I jak Pan Bóg podsunął ci jego pomysł?
Byłam wówczas animatorką małej grupy w pewnej wspólnocie. Na zakończenie rocznej pracy moja grupka dała mi w prezencie mszę św. wieczystą, odprawianą w Stowarzyszeniu Misji Afrykańskich (oznacza to, że do końca mojego życia, codziennie, będzie sprawowana tam Eucharystia m.in. w mojej intencji).
Dla mnie był to wyraźny znak, jakby Pan Bóg pokazywał mi drogę. Okazuje się, że to stowarzyszenie jest powołane do pracy w Afryce z osobami szczególnie zagrożonymi wykluczeniem. Stara się dawać im narzędzia do osiągnięcia samodzielności, zwłaszcza poprzez edukację. A ta idea jest mi bardzo bliska.
Tym razem nie „odbiłaś się” od drzwi?
Skontaktowałam się ze stowarzyszeniem i zostałam zaproszona na niedzielę misyjną do Tomaszowa Mazowieckiego, gdzie poznałam kilka osób. Ja im spasowałam, a one mnie, więc zaczęłam formację.
Kiedy dowiedziałaś się, że będziesz pracować ze społecznością albinoską?
Początkowo miałam pojechać do Bugisi w Tanzanii, by zastąpić misjonarkę świecką, która kończyła swoją misję. Ale wybuchła pandemia. Na roczny urlop do Polski wrócił ks. Janusz Machota SMA, który odpowiadał w Tanzanii za całe stowarzyszenie i budował dom „Tanga” (w tłumaczeniu na język polski: „Żagiel”) dla albinosów.
Dom znajduje się w mieście Mwanza nad Jeziorem Wiktorii. Ks. Janusz zasugerował, że dobrze by było, bym zaangażowała się w pracę z albinosami. W oddalonym o 3 godziny drogi Bugisi też będę działać, ale w mniejszym stopniu.
W Polsce nie zdajemy sobie sprawy z tego, z jakimi problemami zmagają się w Afryce ludzie cierpiący na bielactwo. To społeczność bardzo zagrożona, choć w Tanzanii dość liczna...
Przyjmuje się, że w skali światowej 1 osoba na ok. 15 tysięcy zmaga się z tą anomalią genetyczną, objawiającą się brakiem pigmentu w skórze, włosach i tęczówce oczu. Natomiast w Tanzanii, w okolicach Jeziora Wiktorii, skala jest znacznie większa: to przeciętnie 1 osoba na 1500. W tamtej społeczności pula genów rzadziej się miesza, bo ludzie mniej podróżują i wiążą się z osobami z sąsiedniej wioski. Przyczyna natężenia albinizmu ma więc podłoże biologiczne.
Jednak gdy brakuje wiedzy, „tłumaczy się” wiele kwestii w sposób magiczny?
I właśnie dlatego albinosi są w Tanzanii zagrożeni, ponieważ ich części ciała traktuje się jako materiał na talizmany czy amulety. Szaman poleca komuś nosić przy sobie... palec albinosa, żeby np. uleczyć jakąś chorobę. W domu „Tanga” jest dziewczyna, która jako 10-latka z tego powodu została wyciągnięta z domu i ucięto jej rękę...
Na czym będzie więc polegała twoja misja? Czy głównie na edukacji?
Moja misja będzie mieć kilka obszarów. Z jednej strony będę pracować w domu „Tanga”, gdzie docelowo zamieszka 14 dzieci z albinizmem. Będziemy ten dom rozwijać, by stał się samodzielny, jeśli chodzi o utrzymanie. Potrzebujemy wybudować drogę, wykonać lepsze ogrodzenie, zasadzić uprawy i założyć hodowlę zwierząt (w przyszłości chcemy sprzedawać nasze produkty), zainstalować systemy irygacyjne oraz zbiorniki, by gromadzić wodę i móc nawadniać uprawy w porze suchej. Chcemy też założyć systemy solarne i fotowoltaikę, żeby czerpać z energii słonecznej, a nie tylko z energii miejskiej.
Takie plany wymagają zainwestowania odpowiednich środków.
Przedłożyliśmy projekt w Ministerstwie Spraw Zagranicznych w ramach „Polskiej pomocy rozwojowej 2021” i czekamy jeszcze na wyniki tego konkursu. Otrzymujemy również darowizny od osób indywidualnych.
Oprócz pracy w domu „Tanga” będziesz jeździć po okolicznych wioskach?
To drugi obszar mojej misji. W różnych wioskach, ośrodkach i szkołach chcemy edukować o normalności osoby z albinizmem. To są przecież zwykli ludzie, z którymi można się bawić, wspólnie uczyć. Dlatego nawiążemy kontakt z instytucjami na miejscu, żeby wzmacniać bezpieczeństwo nie tylko albinosów w domu „Tanga”, ale generalnie. Jednocześnie będziemy pokazywać „Tangę” jako przykład pozytywnych działań, które można wdrażać w innych częściach kraju.
Podobno dzieci cierpiące na bielactwo często nie chodzą do szkoły, gdyż rodzice boją się o nie?
Dokładnie. Mogą też trafić do ośrodków rządowych, gdzie mają zapewnione wyżywienie, nocleg, bezpieczeństwo fizyczne i edukację, ale w takim miejscu jest np. 300 dzieci, więc bardzo trudno im zapewnić miłość czy wsparcie, charakterystyczne dla warunków domowych.
A trzeci obszar Twojej misji?
Związany jest z edukacją medyczną, skierowaną bezpośrednio do albinosów. Istnieją dla nich w Tanzanii różne inicjatywy, ale informacje na ten temat trzeba dostarczyć do wioski. Osoby zmagające się z bielactwem mogą otrzymać okulary czy maść, a muszą szczególnie o siebie zadbać, bo są bardziej narażone na poważne choroby skóry i oczu.
Jak wyobrażasz sobie wykłady czy prezentacje w języku suahili?
Na szczęście w „Tandze” są już dwie siostry loretanki z Polski: Barbara i Amelia oraz ks. Janusz, którzy znają świetnie język suahili. Dopuszczam myśl, że początkowo będę ich wspierać organizacyjnie, a mówić będą oni, z czasem się przeszkolę. Jeśli chodzi o rodzaj prezentacji, konieczne jest dostosowanie formy i treści do słuchaczy. Można mówić o heterozygotach, ale bez podstaw biologii trudno zrozumieć kwestie genetyczne. Sądzę, że razem z misjonarzami ustalimy dokładną strategię działania, w oparciu o tamtejsze realia i potrzeby.
Spotkasz się z inną kulturą i mentalnością, gdzie większe znaczenie może mieć nie wiedza teoretyczna, lecz to, co przekazują przodkowie.
My, Europejczycy, bardziej uwierzymy w artykuł naukowy niż w to, co powie nam babcia. Tam jest inaczej. Większą wartość mają rzeczy namacalne, a nie abstrakcyjne. Genetykę trudno pokazać.
Za to w kulturze afrykańskiej ludzie lubią spędzać razem czas, rozmawiać, więc może właśnie bardziej niż przez naukę, traficie do społeczności drogą relacji? Słyszałam, że „Tanga” jest otwarta dla gości.
W ramach działań projektowych zaplanowaliśmy różne popołudniowe warsztaty, nie tylko dla dzieci z domu, ale również dla tych mieszkających w okolicy. Doświadczą więc, że albinosi to normalni ludzie, którzy np. lubią matematykę czy prace ręczne. Chodzi o to, by nikomu nawet do głowy nie przyszło, że można albinosów okaleczać.
Gdy już będziemy mieć zasadzone uprawy, chcemy również trafiać do rolników, zapraszać ich, by zobaczyli, jak oszczędzać wodę na porę suchą, ale też rozdawać im sadzonki i dzielić się wiedzą, którą miejscowi mogą wykorzystać w przyszłości. Nie będziemy więc zamykać się w jakiejś enklawie, lecz budować silny dom, by móc z odwagą i bezpiecznie wychodzić do ludzi.
Czego ci życzyć tuż przed wyjazdem?
Odwagi i wytrwałości, bo myślę, że będą mi potrzebne, by zmierzyć się z nową rzeczywistością i nie poddać się. Proszę również o modlitwę. Zachęcam też do wspierania projektów Stowarzyszenia Misji Afrykańskich, zwłaszcza domu „Tanga”.
Poznaj życie w domu „Tanga” Stowarzyszenia Misji Afrykańskich.