Jest czerwiec 2021 r. W jednej chwili „pada” pół internetu. Nie możemy zrobić zakupów na Amazonie, sprawdzić nowości na Twitterze czy Reddicie, obejrzeć streamu czy Twitchu, serialu na HBO Max, posłuchać muzyki na Spotify czy sprawdzić wiadomości z CNN i Guardiana. Error 503 – „usługa niedostępna” – taki komunikat przez blisko godzinę witał internautę odwiedzającego każdą z powyższych stron.
Awaria jednej usługi wstrząsnęła siecią
Winowajcą okazała się firma Fastly, która zajmuje się dostarczaniem treści. Fachowa nazwa takiego biznesu to CDN. To oznacza, że Fastly zarządza globalną siecią serwerów, które przyspieszają cyrkulację plików. Przykład? Wyobraźmy sobie, że chcemy wczytać stronę perfum na Amazonie. Najlepiej gdybyśmy połączyli się z serwerem w Polsce – jest najbliżej, więc strona wczyta się w mgnieniu oka.
Co, gdy tę samą stronę chciałby wczytać Australijczyk, Japończyk, Egipcjanin czy Brazylijczyk? Bez sensu byłoby skazywać ich na długie oczekiwanie na przesłanie pliku z Polski. Właśnie dlatego CDN-y przechowują kopie stron, wideo czy zdjęć w różnych miejscach na całym świecie. Dzięki nim sieć działa płynniej.
Niestety, feralnego czerwcowego dnia jeden z klientów Fastly aktualizował swoje ustawienia, czym wyłączył 85 proc. całej sieci. Za awarię odpowiedzialny był bug, który uaktywniły nowe ustawienia. Fastly potrzebowało dokładnie 49 minut, aby sobie z nim poradzić. Nie był to więc atak na infrastrukturę krytyczną, a niedopatrzenie w tworzeniu oprogramowania, za co firma przeprosiła. Nie wróci to jednak jej klientom utraconych przychodów. Sam Amazon szacuje, że przez ten czas mógł stracić 32 mln dol. utargu.
Przerwy w dostawie internetu mogą wpłynąć na ochronę zdrowia czy turystykę. Już w czasie awarii Fastly brytyjskie media informowały o problemach z rejestracją na szczepienie na koronawirusa czy z wypełnieniem deklaracji imigracyjnej, wymaganej do przekroczenia granicy. Podobnie z edukacją. Nauka zdalna przeważała przecież w czasie nauki podczas epidemii, co wystawiało łącza na dodatkowy stres.
Pandemia przyssała nas do ekranów
Internet z dnia na dzień staje się coraz bardziej skomplikowany. Tworzą go przecież miliardy urządzeń: telefonów, komputerów, telewizorów, pralek czy nawet koszy na śmieci. Wszyscy i wszystko wymienia się informacjami na skalę wcześniej niespotykaną. Na początku 2021 r. do internetu podłączonych było 4,66 mld ludzi, czyli ok. 60 proc. wszystkich mieszkańców Ziemi. Prawie wszyscy korzystali z mediów społecznościowych pod różną postacią. Pandemia jeszcze przyspieszyła ich adopcję.
W marcu 2020 r., w związku z pandemią ruch w polskim internecie skoczył o 140 proc. Badanie ARC Rynek i Opinia na zlecenie UKE pokazuje, że zamknięci w domach Polacy każdego dnia przebywali w internecie o 1,5 godziny dłużej niż do tej pory. Najczęściej korzystaliśmy z komunikatorów internetowych i połączeń głosowych, a następnie z portali społecznościowych. Najważniejsze było więc podtrzymanie kontaktów międzyludzkich, a dopiero potem możliwość zrobienia zakupów bez wychodzenia z domu czy rozrywka.
Zamkniętym w domu zaczynała doskwierać samotność. Psychiatrzy we włoskiej Lombardii przenieśli swoje zajęcia na WhatsAppa, docierając do szerszej grupy, niż wcześniej. Na Facebooku odżyły samopomocowe grupy Widzialnej Ręki, gdzie można było poprosić o zrobienie zakupów czy wyszukanie opcji na powrót do kraju wobec wdrażanych kolejno restrykcji. Zdalnie świętowaliśmy Wielkanoc. Sieć otworzyła nam nowe możliwości, które zostały zamknięte „w realu”.
Zostaliśmy wystawieni na próbę, ale połączyliśmy wysiłki wokół wspólnego celu. Zadziałały nawet YouTube czy Netflix, obniżając jakość przesyłanego wideo, aby więcej przestrzeni mogły zająć zdalne lekcje czy wideokonferencje. Ale w jaki sposób wszystkie te dane płynęły pomiędzy komputerami?
Internet płynie pod wodą
Może się nam wydawać, że już dawno uniezależniliśmy się od przewodów, ale prawda jest zgoła inna. Choć telefony czy laptopy łączą się z internetem bezprzewodowo, to 99 proc. danych transmitujemy przewodami położonymi na dnach mórz i oceanów. Otaczają Ziemię, łącząc ze sobą największe metropolie. Brakuje ich tylko na Antarktydzie, gdzie misje naukowe skazane są na wolniejszą komunikację satelitarną. W podmorskich światłowodach dane pędzą bowiem z prędkością 2/3 prędkości światła. Ich przepustowość pozwala zaś przesyłać tysiące filmów w HD w ciągu każdej sekundy.
Niestety, kable narażone są na działanie czynników zewnętrznych. Przegryźć je mogą rekiny, a statek może uszkodzić ich konstrukcje opuszczoną kotwicą. Zdarza się, że całe kraje mogą zostać odcięte od internetu. Przytrafiło się to państwom Azji Południowej w 2008 r. czy Mauretanii dekadę później. W obu przepadkach wciąż nie mamy pewności, co przerwało kable, choć spekuluje się, że mogło to być celowe działanie ludzi. Internetowy kataklizm nawiedził też wschód Azji w 2016 r., kiedy trzęsienie ziemi na Tajwanie uszkodziło sześć kabli. Przywrócenie infrastruktury do pierwotnego stanu zabrało aż 49 dni.
Powyższa mapa prezentuje tylko orientacyjne położenie kabli. Dokładne ich położenie owiane jest tajemnicą – i to nie tylko ze względu na pływy morskie, które mogą przesuwać kable. Koordynaty przedstawiające miejsca, gdzie kable wynurzają się z morskiej toni są utajnione, aby nie ułatwiać zadania przestępcom. Ci mogliby zsynchronizować przecięcie kabli w różnych lokacjach, aby odciąć od internetu nawet najlepiej skomunikowane nacje. Gdyby ktoś przeciął dwa „polskie kable” pociągnięte z Bornholmu, to najpewniej byśmy tego nie odczuli, bo mamy zapas w postaci transferu drogą lądową. Wyspy nie są jednak w tak komfortowej sytuacji.
Rządowy kill-switch
Skoordynowany atak na infrastrukturę kablową wydaje się jednak mniej prawdopodobny, niż celowe wyłączenie internetu przez rządzących. Doświadczyli tego Egipcjanie w czasie arabskiej wiosny. Politycy chcieli w ten sposób utrudnić organizowanie się w czasie protestów. Podobnie argumentuje się również odcięcie od internetu Turcji czy Iranu w czasie, kiedy obywatele wyszli na ulice.
Jak na dłoni pokazuje to, że sieć stała się dziś miejscem, w którym budujemy własną tożsamość, wyrażamy poglądy i dzielimy się opiniami. Politykom z autorytarnymi zapędami jest to wybitnie nie w smak, bo whistleblowerów czy zwykłych protestujących o wiele łatwiej namierza się w świecie rzeczywistym. Dane firmy Access Now pokazują, że w 2019 r. internet na szczeblu krajowym wyłączano co najmniej 200 razy. Liderem okazały się Indie, które wprowadziły 121 blokad regionalnych, głównie w Kaszmirze. Poza wszelkimi rankingami jest zaś Korea Północna, gdzie zwykły śmiertelnik internetu po prostu nie doświadczy.
Internetowa drużyna pierścienia
Nie tylko politycy trzymają internet w garści. Uziemić go może również… siódemka białych kołnierzyków. O co konkretnie chodzi? Te białe kołnierzyki to pracownicy ICANN (Internet Corporation for Assigned Names and Numbers), czyli organizacji zarządzającej strukturą i nazewnictwem internetowym. Wspólnie mogą oni wygenerować klucz, który następnie może dosłownie sparaliżować ruch w internecie.
Aby w pełni zrozumieć potencjał zagrożenia, trzeba wpierw zapoznać się z systemem DNS (Domain Name System). To właśnie jemu zawdzięczamy przyjazną wersję adresów sieciowych. W przeglądarkę możemy wpisać „pl.aleteia.org”, zamiast skomplikowanego ciągu cyfr – IP serwera, gdzie hostowana jest strona. Serwery DNS to drogowskazy, które tłumaczą łatwy do zapamiętania adres na język komputerów. Choć mają rozproszoną strukturę, to kluczową rolę pełni 13 z nich, zwanych kręgosłupem internetu. Zmiana informacji, które są zwracane na zapytania, mogłaby prowadzić użytkowników w nieoczekiwane miejsca. Już teraz przestępcy podmieniają serwery DNS dla adresów instytucji finansowych. Kierują internautów chcących skorzystać z finansów online na spreparowany adres, służący jedynie wyłudzeniu loginu i hasła.
Dostęp do „źródłowych serwerów” może służyć sprawdzeniu, czy nie zostały one zmodyfikowane lub przywróceniu ich wcześniejszej wersji. ICANN zastosowało tu ciekawe zabezpieczenie. Rozesłało klucze dostępu 14 osobom z różnych krajów, o różnym pochodzeniu i specjalizacji. Jeśli co najmniej siódemka z nich spotka się w jednym miejscu, będą w stanie wygenerować klucz główny, dający dostęp do 13 najważniejszych serwerów internetu. Właśnie dlatego posiadaczy kluczy nazywa się – nieco humorystycznie – władcami internetu.
Komputery-zombie atakują
O tym, jak szerokie reperkusje może mieć awaria serwerów DNS, przekonaliśmy się w 2016 r., kiedy hakerzy przeprowadzili DDOS na Dyn, czyli dostawcę usług DNS. Działać przestały m.in. Amazon, Twitter, Spotify, HBO, Netflix, Pinterest, Reddit, CNN, The Guardian, PayPal czy PlayStation Network. DDOS to szczególnie popularna forma ataku na infrastrukturę. Haker najpierw buduje sieć – botnet, składającą się z tysięcy lub milionów urządzeń, które w jednej chwili wysyłają ogromną ilości zapytań np. do Allegro. Największy polski serwis e-commerce w 2013 r. poddał się takiemu atakowi. Jego serwery po prostu odmówiły współpracy, przygniecione ruchem, którego nie były w stanie obsłużyć.
Liczba ataków DDOS rośnie w sile i objętości w miarę, jak do sieci podłączamy kolejne miliony urządzeń, z których hakerzy mogą budować swoje „armie zombie”. Zaatakować usługę można również wynajdując błąd w jej oprogramowaniu (właśnie dlatego firmy oferują nagrody w programach łowców bugów) albo uzyskując nieuprawniony dostęp z wykorzystaniem inżynierii społecznej, np. podszywając się pod administratora czy technika do naprawy drukarki. Wymiana tonera może być bowiem tylko przykrywką do wpięcia pendrive’a z oprogramowaniem szpiegującym.
Matka natura
Na koniec listy zagrożeń spada to, nad którym nie mamy najmniejszej kontroli. Trzęsienie ziemi z Tajwanu, przecinające kilka kabli jest bowiem tylko przygrywką do destrukcyjnej mocy Słońca. Burze magnetyczne mogą bowiem dosłownie usmażyć naszą elektronikę. To jedne z najbardziej energetycznych zjawisk w Układzie Słonecznym. Ładunki magnetyczne wyrzucane z atmosfery naszej gwiazdy pędzą wówczas z prędkością dochodzącą do 3,5 tys. km/s, więc do naszej atmosfery mogą dotrzeć w ciągu 24 godzin.
Już kiedyś Ziemia stała się ofiarą takiego „ataku z przestworzy”. Na szczęście było to w 1859 r., kiedy dopiero zaczynaliśmy wykorzystywać telegraf na masową skalę. Burza geomagnetyczna zniszczyła wówczas całą infrastrukturę na półkuli północnej. Gdybyśmy dziś doświadczyli podobnego zjawiska, to powrót do obecnego poziomu technologicznego zająłby nam dekadę. Trzeba byłoby bowiem wyprodukować nowe systemy radiokomunikacyjne i wszystko, co ma w sobie elektronikę.
Można sobie tylko wyobrażać, że pierwsze dni przypominałyby wówczas sceny z filmu katastroficznego. Awaria samego internetu nie miałaby aż tak daleko idących skutków, ale i tak cofnęłaby nas w rozwoju o kilka dekad. Jon Stewart, amerykański komik, porównał taką rzeczywistość do Londynu z lat 40. XIX wieku bez maszyn parowych czy Nowego Jorku z 20-lecia międzywojennego bez wind.
Nasza infrastruktura została zbudowana wokół internetu
Bez niego nie tylko nie moglibyśmy korzystać z mediów społecznościowych, przeglądać newsów czy śmiesznych memów, ale załamaniu uległaby znaczna część gospodarki. Osiem z dziesięciu największych na świecie firm pod względem kapitalizacji giełdowej ma internet w swoim DNA. Po jego odłączeniu miliony ludzi musiałoby zacząć rozglądać się za nowym zajęciem.
Nieoczywiste wnioski nasuwają się zaś na myśl, kiedy implikacje braku dostępu do internetu zaczniemy rozważać na poziomie jednostki. Badacze z Uniwersytetu Michigan pokazali, że w ciągu trzech ostatnich dekad empatia studentów obniżyła się o 40 proc. Największy spadek zanotowała dopiero po roku 2000, co naukowcy łączą z popularyzacją internetu. Przez szybkę komputera trudniej wczuć się w emocje innej osoby, więc dziwić nie może, że „Time” na swojej okładce z 2013 r. nazwał milenialsów generacją leniwych narcyzów, którzy myślą tylko o sobie.
Internet sprawił również, że straciliśmy cierpliwość. Dziś wszystko musi być natychmiastowe: dostawa ma przyjechać tego samego dnia, gra ma się pobrać w mgnieniu oka, a film odtworzyć na życzenie. Nikt nie chce sobie pozwolić na oczekiwanie. A może czasami warto zadbać o cyfrowy detoks? Oby decyzja o jego zastosowaniu należała do nas, a nie od hakerów czy zrządzenia natury.